Pani M
-
10 kwietnia 2010 roku o godzinie 9.37 cała Polska na chwilę zamarła. Wtedy usłyszeliśmy informację o katastrofie samolotu, na pokładzie którego lecieli najważniejsi przedstawiciele naszego państwa, łącznie z prezydencką parą. Tupolew rozbił się, a wszyscy pasażerowie oraz załoga zginęli. Pamiętam ten dzień. Przyjechałam wtedy na weekend do rodziców i oglądałam relację na żywo. Nigdy nie zapomnę tych plansz z nazwiskami ofiar, które co jakiś czas pojawiały się na ekranie. To, co wtedy się stało, podzieliło Polaków. Jedni mówili o spisku, inni wieszali psy na Lechu Kaczyńskim. Tę tematykę porusza Krzysztof Konarowski w swojej książce 9.37.
Z opisu wydawcy nie wynika zbyt wiele: „9:37 jest kameralną opowieścią o współczesnej Polsce i Polakach w obliczu wstrząsającej tragedii, jaka rozegrała się 10 kwietnia 2010 roku. To psychologiczny dramat społeczno-polityczny o przemianie, ogólnonarodowym przebudzeniu, kryzysie miłości oraz utraconych i wskrzeszanych wartościach". Jeśli myślicie, że to publikacja, która wniesie coś nowego do tej sprawy, muszę was rozczarować, choć nie brakuje tu patosu. Niemal wylewał się ze stron książki. To nieco mnie denerwowało, lecz nie powiem, przypomniało klimat tamtych dni. Żeby było jasne, moje polityczne przekonania nie mają tu żadnego znaczenia, ale to sztuczne wychwalanie osób, które zginęły, bardzo mnie denerwowało. Kurczę, albo się kogoś szanuje i ceni, albo nie. Zmienianie o nim zdania tylko dlatego, że nie ma go już wśród żywych, jest dla mnie nie w porządku.
Mam bardzo mieszane odczucia wobec tej książki. Po raz kolejny poruszono w niej, przepraszam, że to powiem, ale już oklepaną sprawę smoleńską. Toczyło się już tyle śledztw, że powinno się w końcu zostawić ją w spokoju. I tak teraz nie dowiemy się, co się tam stało, o ile w ogóle kiedykolwiek poznamy prawdę. Mam dość czytania o tym sztucznym patriotyzmie i wylewaniu łez nad politykami, na których rzewnie płaczący tłum parę dni przed ich śmiercią wieszał psy. Ludzie, ileż można? Spodobało mi się za to podejście do prywatnych przedsiębiorstw. Zostały opisane w bardzo interesujący sposób. To zdecydowanie najmocniejszy punkt tej całej opowieści.
Zupełnie nie przypadli mi do gustu bohaterowie. Miałam wrażenie, że urwali się z choinki. Niespecjalnie pasowali do tego, co się wokół nich działo. Niby autor miał na nich jakiś pomysł, ale niekoniecznie udało mu się go zrealizować. Zgrzytałam zębami, gdy czytałam dialogi. Nie dość, że wnosiły nic w historię, to były pisane na siłę. Jeśli Krzysztof Konarski chce zająć się pisarstwem, musi zdecydowanie nad tym popracować. Na tę chwilę jego warsztat jest dość przeciętny. Ma potencjał, ale musi go oszlifować.
W sumie nie wiem, komu mogę polecić tę książkę. Czytało się ją szybko, liczy sobie nieco ponad 100 stron. To lektura na jeden wieczór, lecz nie mogę powiedzieć, że zapada w pamięć. W moje życie nie wniosła niczego nowego. Trochę żałuję spędzonego nad nią czasu. Nie wiem w sumie czego się po niej spodziewałam. Za kilka dni o niej zapomnę, nawet nie będę w stanie przypomnieć sobie imion bohaterów. To nie jest dobry znak. Jeżeli interesujecie się sprawą katyńską, możecie zaryzykować. Kto wie, może spojrzenie zwykłego człowieka na to, co stało się 6 lat temu, coś wam rozjaśni.