Scarlett
-
W antropologii literackiej funkcjonuje pojęcie „powieści rozciągniętej na micie". Jeśli wychodzi się z założenia, że nihil novi sub sole (nie, nie popisuję się znajomością łaciny, po prostu paskudna maniera przeszła na mnie z opiniowanej książki), tym samym wszystkie inspiracje są tylko trawestacją pierwszych mitów, niczym więcej. Świadczyłoby to o tym, że ludzie się nie zmieniają, zmienia się tylko rzeczywistość, w której żyją. Miłość, śmierć, cierpienie, radość – jest to problematyka na tyle uniwersalna i ponadczasowa, że wykorzystuje się ją w literaturze od zawsze. Prawdopodobnie będzie na zawsze. Tym samym każdy archetyp już się pojawił w literaturze. Bruno Schulz wyobrażał sobie, że pod drzewami kryją się złoża mitów, które tylko czekają na użycie. Nocami szepczą historie, które pragną być opowiedziane. Czasem na nowo, innym razem tradycyjnie. Andrzej Katzenmark pokusił się o to pierwsze, trawestując mit o Odyseuszu. Przenosi mityczną opowieść przenosi w środowisko XXI wieku, udowadniając to, co mówiłam na początku. Pewne kwestie są uniwersalne. Co ciekawe, mit wprowadził do powieści o morderstwie. Nie podejrzewałam, że kryminał można zaserwować w ten sposób, ale faktycznie, dochodzenie do tego „kto zabił" można porównać do podróży Odyseusza. Podczas niej można napotkać liczne przeciwności, niejednokrotnie zawahać się lub zbłądzić, lecz najważniejsze by wrócić na dawny tor, nawet gdy wydaje się to bezsensowne.
Okładka nie mówi wiele na temat powieści, za to składa wiele obietnic. Niestety – są bez pokrycia. Pierwsze co rzuca się w oczy to fatalny styl tekstu. Owszem, widać, że pisarz chciał napisać coś w formie strumienia myśli. Miało to porwać czytelnika w odmęty umysłu bohatera, niestety ja wylądowałam w kałuży. Katzenmark żywa wielu łacińskich fraz, tworzy idiotyczne metafory, które jak mniemam, mają oczarowywać nowatorstwem. Niestety, we mnie „uporczywe jak gdakanie kury" wywołało zażenowanie. Egzystencjalne przemyślenia są na poziomie niskiej klasy nihilisty z facebookowych fanpagów. Książka nie stanie się mądrzejsza przez to, że ktoś użyje słowa „anihilacja". Jeśli w ten sposób autor leczy swój kompleks niższości, to naturalnie nie ma w tym nic złego, ale byłoby miło, gdyby poinformował o tym na okładce, by nie musieć się mierzyć z czytaniem jego terapii. By udowodnić jak pretensjonalny jest tekst zaprezentuje próbkę „dziś wielki lęk ustąpił miejsca lękowi małemu, bezskrzydłemu, pełzającemu niepewnie po mojej głowie. Tej rejterada obaw cieszy moje wnętrze".
Zdania są krótkie. Irytująco krótkie. Miały naśladować prawdziwy tok myśli. Naturalnie, wszystko rozumiem. Problem nawet nie jest w formie, ale w treści. Kto podczas swobodnych rozmyślań użył w swojej głowie słowa „zaiste" niech podniesie rękę. Czuć z nich sztuczność, intelektualizowanie na siłę, udowadnianie, że „ja umiem", „ja potrafię".
Główny bohater nie jest ciekawy. Można by uznać, że ja, w moim wieku i z moją płcią, mogę nie zrozumieć mężczyzny, który lato życia ma już dawno za sobą. Nie jest tak, Bukowski jakoś potrafi przeszyć doświadczeniami starszego pana jak mieczem Damoklesa (wybaczcie, te straszne porównania, to pokłosie „Nie wypłyniesz poza swoją Odyseję").
Andrzej Katzenmark może być komuś znany z „Granic i przełomów", powieści, za którą w 2004 roku otrzymał I nagrodę w konkursie literackim organizowanym przez Uniwersytet Gdański. Dla mnie był tabula rasą i nigdy więcej nie sięgnę po jego książkę.