Kot Borys
-
Anna ma męża. I nowotwór. Przynajmniej nowotwór nie zdradza jej na prawo i lewo. Z sekretarką. I z tą Gośką z wielkim tyłkiem. A tak się z niej wyśmiewali. Teraz ona się śmieje, ta Gośka. I Wiesiek. Śmieją się razem, z niej, z jej błękitów, chusteczki na łysej głowie. Niech się śmieją. Anna ma własne problemy. Nie będzie się awanturować, nie będzie krzyczeć, płakać. Taka jest. Szara, cicha myszka. A raczej błękitna, niebieska, turkusowa. Z tymi swoimi holenderskimi kafelkami i filiżankami, kupowanymi na pchlich targach. W tym wielkim, pustym domu.
Gosia to co innego. Ona wie czego chce i potrafi się o to wykłócić. Zakręcić się, jakby powiedziała matka Anny. Anna nigdy tego nie umiała. Ale Gosia? Zachciała Wieśka. No i ma. Kochała się w nim jeszcze w szkole. Ale, co się odwlecze, to nie uciecze. Jej były mąż to pijak. Jedyna córka przeprowadziła się do chłopaka, a Gosia poczuła, że czas na zmiany. I nowe życie, z Wieśkiem. I z nowym biustem, ale to przed Świętami. Tak. Wtedy będzie już idealnie. Nowe życie, nowy mężczyzna, nowy biust.
A Wiesiek? Jak on się w to wszystko wplątał? W tą Gośkę z wielkim tyłkiem. To go zaślepiło. Ten tyłek. I te gorseciki i pończoszki, które nosiła na początku. A on posłusznie odszedł od swojej cichej Anny. Przed Gosią były inne kobiety, inne kochanki. Ale to nie były poważne związki. Z Gosią też nie miało być poważnie. Ale się zrobiło. Zakrzyczała go. Stłamsiła tym tyłkiem. A on się poddał. Zostawił chorą żonę. Wystraszył się.
Przyznam, że wybierając tę książkę, spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Okładka i opis przywodziły na myśl raczej spokojną, rodzinną historię, z tajemnicą i dużą dawką przeszłości w tle. To co dostałam w zamian zaskoczyło mnie jednak i to pozytywnie. Z pewnością mocną stroną książki jest zastosowany przez autorkę język. Krótkie, mocne zdania, czasem niemalże komunikaty, tworzą klimat tej powieści, nadając jej jednocześnie dynamiki i siły. Czytelnik ma wrażenie współmyślenia i współodczuwania, jakby dosłownie siedział w głowach bohaterów. Sama narracja idealnie wpisuje się w tą dynamikę, dodatkowo ją podkręcając: krótkie retrospekcje przeplatają się z wartkimi strumieniami myśli, a wszystko kotłuje się i czasem, tylko na chwilkę, nie wiadomo już czyja myśl jest czyja. Same postaci są barwne, są jakieś, sprecyzowane i żywe, nie pozbawione wad, pozbawione natomiast zalet. I to jest właśnie ta słabsza strona powieści - bohaterowie, choć ciekawi, to przedstawieni zostali trochę jednostronnie, trochę na tak zwane jedno kopyto. Trochę, bo wydaje się, że pod koniec historii autorka próbuje zburzyć jednostajny obraz stworzonych osób. Wrażenie jednak pozostaje, tak samo jak motywy działania poszczególnych bohaterów, więc ostatecznie zabieg ten niezbyt się udał.
Z pewnością udało się jednak coś innego; zazwyczaj opis danej postaci należy do niej samej, bądź też do narratora. W tej historii każda postać wydaje się stać na scenie, nie do końca widoczna; po kolei zapalają się z różnych stron, skierowane na nią, światła – to opinie kolejnych bohaterów, cegiełki budujące daną postać, tę głębię ludzkiej natury, którą autorka oddała w sposób niesamowity i niepowtarzalny. Tu też pojawiło się pole do pokazania jak niewiele wiemy o najbliższych, o ich pobudkach, uczuciach i odczuciach. Rozmowa to coś, o czym Ci ludzie zapomnieli na rzecz niedomówień, domysłów i pozorów.
To pierwsza książka Joanny Marat, którą miałam okazję przeczytać i z chęcią sięgnę po kolejne.