Asertyslem
-
Od pewnego czasu, napiszę wcale obiektywnie, poszerzam swoje horyzonty jeśli chodzi o słowo pisane. Dlatego nie raz, przychodziło mi zetknąć się z bardziej wizualną formą literatury (bo uważam, że doń powinna ta grupa należeć cum debitareverentia) – mianowicie komiksem. Seria Thorgala, światowego komiksu, niezmiernie bliskiemu sercom Polaków, już od dawien dawna, prezentuje swą fabułą oraz wymyślnym miszmaszem kultur, historii i fantasmagorii. Główny trzon doczekał się także pobocznych serii, ściśle związanych z pierwotną częścią fabuły i notabene do niej się mającej sprowadzić w niedalekiej przyszłości. Kriss de Valnor zaś to gałąź przedstawiająca jej historię zarówno przed wydarzeniami z głównej serii, jak i mającej miejsce w trakcie i po zdarzeniach, sprowadzających do zaistniałej sytuacji.
Nie powiem, że zawsze z albumami Thorgala było tak różowo, jakby się mogło to wydawać. W znacznej większości oczywiście fabuła była atrakcyjna i potrafiła wywołać pozytywne emocje, bywały jednak momenty w których przedstawiona opowieść dłużyła się – a czasem wydawała się nawet powielać schematy. Do gustu nie przypadła mi jakoś jedna z pobocznych serii, która jakoś nie była zbytnio istotną częścią, a raczej wymaganym dopełnieniem, co bodajże miało być – wg autorów – wymaganą koniecznością. Moim zdaniem, niekoniecznie. Acz zapewne dałoby się coś z tym zrobić, może pomyśleć nad zmianą scenariusza, ale opowiedzianej opowieści nie można już cofnąć. Szczęściem, seria z Kriss de Valnor – choć wielu mogłaby się wydać odrobinę naciągana – okazała się być rewelacyjnym wypełnieniem, przeplatającym się z główną osią fabuły, miejscami stając się także drugą, co prawda, mniejszą i nie tak ważną, jej częścią. Wprowadza wiele wyjaśnień, stawia wiele ciekawych pytań i pokazuje, że nie zawsze przyjaciel ma dobre intencje, a adwersarz wrogie nastawienie. Acz dość jawnie odzwierciedla się weń stwierdzenie RobertaLudlum'a „wróg mojego wroga jest moim przyjacielem". Jednak kim jest ów przyjaciel, pozostaje bardzo zaskakującą tajemnicą. Do czasu.
Czerwona jak Raheborg to od początku przesiąknięty mocną kreską i żołnierskim kontekstem album, który stricte skupia się na bodaj największej wojnie uniwersum, w której główni bohaterowie zajmują najważniejsze stanowiska, i to w ich rękach drzemie przyszłość ich świata, wiary i kultury. W zasadniczy sposób ten album, wydaje mi się, jednym z lepszym w całej serii, zawiera w sobie, zarówno bitewne finty i intrygi, jak i cała mechanika taktyczna, połączona z majestatyczną scenerią i malowniczymi lokacjami, pokazała, że twórcy wciąż mają pełne rękawy pomysłów, które dopiero czekają do realizacji. Przyznam szczerze, iż wcześniejsze komiksy z serii mają specyficzną kreskę i barwy, ale te wykorzystane w owym albumie najbardziej przypadły do mojego gustu. Odnoszę także nieodparte wrażenie, iż Thorgal zaczyna coraz bardziej upodabniać się – w pewnych kontekstach, oczywiście – do dzieł takich jak Gra o Tron, co w samej istocie nadaje utworowi zupełnie nowych odcieni, co zaś w zestawieniu z poprzednimi jawi się – może nie do końca – nieszablonowym kontrastem oraz ciekawym zwrotem akcji.
Serie z Thorgalem w tytule zasadniczo nie potrzebują szerszej reklamy, bo już same z siebie stanowią pewną promocję. Kultowy cykl, znakomici twórcy, rysownicy, dobór kolorów i wyśmienicie pisany scenariusz – w owym mariażu, komponują wcale zgrabną, poczytną i pożądaną sztukę przez wielkie „S". A największą bolączką samego komiksu jest wciąż brak uznania i docenienia dla rzeczonej kategorii.