TomG
-
Zawsze lubiłem oryginalne publikacje, zrealizowane z pomysłem i zawierające treści intrygujące. Miło czasem popatrzeć na coś, co wyłamuje się z nurtu popularnych, szablonowych wydawnictw i prezentuje się już chociażby tylko dlatego ciekawie. Taką właśnie książką jest zbiór trzynastu opowiadań, „Portret Briana Brei", i choć jest to bardzo niepozorna książeczka, na którą składa się zaledwie sześćdziesiąt cztery strony, to jednak ma w sobie coś... artystycznego. Może dlatego, że opowiadania – każde opatrzone osobną czarno-białą ilustracją, szkicem właściwie – zostały napisane przez muzyka, pasjonata gitary i jednego z założycieli Wrocławskiego Towarzystwa Gitarowego. Człowiek ten, już zmarły niestety, był aktywnym działaczem na rzecz muzyki gitarowej, czego jednym z ostatnich efektów jest właśnie ów niepozorny zbiorek opowiadań.
Do książeczki została dołączona płyta, na której autor wraz z Krzysztofem Pełechem, przyjacielem i również muzykiem, nagrał dziewiętnaście instrumentalnych utworów. Te gitarowe aranżacje nie są długie, stanowią muzyczne tło dla tekstów zamieszczonych w książce. Najdłuższy z nich trwa cztery i pół minuty, a średnia wszystkich, tych krótszych i dłuższych, będzie wynosiła mniej więcej dwie minuty. Są to kompozycje stonowane, spokojne, refleksyjne i odpowiednie, by służyć za tło dla niedługiej lektury zbioru. Dodatkowo jest to – jak podaje wydawca – „prawdziwy biały kruk", płytowy debiut gitarzystów.
Co do samych opowiadań, to są to teksty trzystronicowe, nieskomplikowane, mniej lub bardziej zabawne. Wszystkie bez wyjątku dotykają tematu muzyki, traktują o instrumentalistach różnych narodowości i wydarzeniach, w których ci biorą udział. Może się podobać żartobliwe podejście autora i sposób przedstawienia pewnych niuansów muzycznego światka, mogą także przypaść do gustu morały zawarte w tych krótkich tekstach. Autor pisze o wzajemnych relacjach między muzykami, tremie przedwystępowej, o uczuciach i niecnych postępkach, przy czym miejscami stosuje całkiem zgrabne porównania. Miejsce i czas opisywanych wydarzeń są dość różne, czasem rzecz dzieje się współcześnie i w Polsce, innym razem przenosimy się do Włoch, a jeszcze kiedy indziej do roku 1938. Mamy więc w tej kwestii całkiem spore zróżnicowanie.
Trzeba przyznać, że niektóre opowiadania są całkiem pomysłowe, a te inne niemalże zwyczajne, niczym szczególnym się nie wyróżniające. Część z nich wydaje się momentami bardzo absurdalna, ale takie najwyraźniej było ich założenie. Czytelnik powinien je potraktować z przymrużeniem oka, jako środek przekazu. W trakcie lektury trzeba więc wysupłać z nich to, co autor chciał nam przekazać, z czym zresztą nie ma żadnego kłopotu. Opowiadania są napisane w sposób prosty i przejrzysty, bez wątpienia mogą się podobać. Chyba zresztą najbardziej trafią do muzyków i wszelkiej maści artystów, jak mi się wydaje, bo raczej taka jest ich grupa docelowa. Mimo to jednak wszyscy inni mogą potraktować teksty Klicha jako po prostu zabawne opowiastki, zawierające w sobie niezbyt oryginalne, ale w praktyce bardzo prawdziwe morały.
Cóż można napisać jeszcze o tej nietypowej książeczce? Na pewno to, że może być ciekawą ozdobą każdej biblioteczki, oryginalną, dość ciekawą – trzeba przyznać – pozycją. Po jej lekturze nie jestem ani rozczarowany, ani jakoś szczególnie zachwycony – ot, taka tam po prostu ciekawostka, nic ponadto. Wszystkie trzynaście opowiadań czyta się raczej przyjemnie, może tylko troszkę doczepiłbym się do zbyt małej czcionki, jaką zastosowano. Malutkie literki kontrastują bardzo ze szkicami, które przecież zajmują całe oddzielne strony, choć ich wymiary nie usprawiedliwiają wcale takiego wykorzystania miejsca. Mimo to jest całkiem przejrzyście i zgrabnie. Ciekawie.