Bartek "godai" Biedrzycki
-
Pod jednym dachem
Chciałem zacząć sentymentalnie, od tego, jak wyglądał fandom mangowy, gdy powstawał w Warszawie na początku lat 90-tych. Z tamtych lat w sumie, ze znajomości, to mi się przypadkiem całkiem odnalazł Tench z Hanami po latach – jakoś tak odpadłem od „mangowców", mimo, że nadal czytam sporo tych nie-komiksów [1].
Pomyślałem jednak, że takie wspominki będą nudne, więc większość z nich pominę. Od razu przejdę (no, prawie od razu) do rzeczy i dziś będzie i mojej ukochanej mandze. Nie najlepszej, nie najlepiej narysowanej, nie z najlepszym scenariuszem, ale o ukochanej, po prostu.
Był chyba 1994, w każdym razie już byłem w liceum i w byciu mangowcem byłem zaprawiony, co tydzień odwiedzając studencką kanciapę Amplitron na polibudzie i z innymi maniakami czytając mangi z insertami i oglądając kopię z kopii z kopii filmów fansubowanych gdzieś w Kalifornii. Głód nowości był wtedy wielki, nie było sklepów internetowych (sam internet w takiej formie, jak obecnie, nie był za bardzo popularny), nowości przywozili nieliczni bożyszcze z Japonii lub z innej zagranicy, gdzie manga wychodziła. U nas był tylko magazyn „Czarodziejka z księżyca".
W takiej sytuacji wizytując moją babkę w rzeczonej zagranicy trafiłem na pchlim targu na plik zeszytów z amerykańskiego Viza. Krótka inspekcja pozwoliła mi ocenić, że to „Maison Ikkoku", sezon pierwszy, komplet odcinków. Wygarnąłem z kieszeni jakieś korony (wtedy jeszcze tam nie mieli euro) i nabyłem, niedrogo zresztą.
I wsiąkłem.
Może wsiąkłem, bo tak pragnąłem nowości, ale wątpię. Raczej chyba chodzi o to, że „Maison Ikkoku" to naprawdę bardzo, bardzo dobra seria. Wyszła spod ręki Rumiko Takahashi, znanej dość dobrze autorki m.in. takich serii jak jej debiutancki longhsot „Lum*Urusei Yatsura" czy jeszcze lepiej, wydawana także w Polsce – „Ranma 1/2". Przez wielu uważana jest za jedną z najlepszych autorek mangi. Zresztą, trzy nominacje do Eisnera nie trafiają się bez powodu.
Ale, prawdę mówiąc z „Lum" podobał mi się jedynie film kinowy w wykonaniu Mamoru Oshii (a tak, reżyser cyberpunkowego klasyka popełniał też komedie romantyczne, bo taką był tenże film), a „Ranma" nigdy mnie nie przekonał/a. Jakoś nie wiem, przygody chłopca zmieniającego się w dziewczynkę, jego ojca zmieniającego się w pandę, kumpla zmieniającego się w wietnamską świnię i fryzjera zmieniającego się w kaczkę plus dziewczyny noszącej na plecach łopatę do wygarniania chleba z pieca były dla mnie zbyt abstrakcyjne. Podobnie jak kilka innych kultowych serii innych autorów.
„Maison Ikkoku" natomiast, to romantyczna komedia obyczajowa, bo chyba tak trzeba to nazwać. Żadnego zmieniania się w zwierzęta, kosmitek w bikini, duchów, pierdzących ataków czy latania na chmurach i magicznych opasek.
Opowiada o perypetiach mieszkańców domu czynszowego z pokojami do wynajęcia. Jest to niezwykła zgraja życiowych nieudaczników, którzy czego nie tkną, to koncertowo spieprzą. Celuje w tym zwłaszcza główny bohater.
W momencie, gdy go poznajemy, Yusaku Godai ma 20 lat i kolejny raz ma problem ze studiami. Mieszka w Ikkoku-kan od dłuższej chwili i wszystkie swoje niepowodzenia atrybuuje temu faktowi. Sam nie jest zbyt rozgarnięty, szczerze mówiąc – taki typowy leszcz.
Rzekomą przyczyną jego naukowych niepowodzeń są sąsiedzi. Banda dość, hm, niecodziennych typów. Mr Yotsuya, który mieszka przez ścianę z Yusaku to postać ze wszech miar tajemnicza. Do pracy zwykle nie wychodzi, a jeśli już, to rzadko i nie wiadomo czy w ogóle gdzieś pracuje. Posiada w swoich zbiorach rupieci liczne ciekawe artefakty, jak chociażby szatę mnicha. Jego ulubionym zajęciem jest wpełzanie niczym wąż do pokoju Yusaku przez dziurę w ścianie, którą regularnie wybija po każdym zamurowaniu, aby wymuszać na nim drobne kwoty lub przynajmniej posiłki. Nie pogardzi też butelką sake.
Dalej wzdłuż korytarza mieszka Akemi, typowy niebieski ptak, kobieta pod trzydziestkę, mocno nadużywająca, wstająca późno, włócząca się po Ikkoku w halce i majtkach i pracująca w pobliskim barze jako kelnerka. Chociaż praca ta polega głównie na piciu razem z gośćmi, którymi nadzwyczaj często jest banda zamieszkująca Ikkoku-kan.
Na parterze natomiast mieszka pani Ichinose ze swoim kilkuletnim synkiem. Żywe wcielenie galopującej plotki, kwintesencja wścibstwa i knujstwa, typowy obraz alkoholiczki w średnim wieku, samotnie wychowującej syna, który jakimś cudem jeszcze nie oszalał. Mniej więcej w połowie serii zupełnie znikąd pojawia się też nagle jej mąż, człowiek, który wedle własnych słów w młodości bardzo przypominał Yusaku. Co bynajmniej studenta wcale nie cieszy.
Ulubionym zajęciem mieszkańców jest urządzanie popijaw w pokoju głównego bohatera. Za lub bez jego zgody – to nie ma żadnego znaczenia.
W sam środek tego towarzystwa pewnego pięknego poranka wkracza Kyoko – piękna ale nadzwyczaj smutna 22-letnia kobieta, jak się okazuje wkrótce synowa poprzedniego zarządcy domu. I, co również wychodzi dość szybko – wdowa po synu rzeczonego.
No i, bo bez tego w zasadzie nie byłoby osi fabularnej, niespełniona a wielka miłość Yusaku. Miłość szalona, bezmyślna, ogłupiająca, ale też wdzięczna, naiwna i niewinna i bynajmniej – nie jest to miłość całkiem nieodwzajemniona.
Cóż jednak z tego, że z biegiem lat młoda wdowa pomiędzy atakami wścieku i nienawiści do fajtłapowatego studenta żywi ku niemu jakieś sentymenty, gdy nie są sami w tym miłosnym węźle. Oto jest jeszcze Kozue, której Yusaku uparcie nie pozwala nazywać swoją dziewczyną, ale z którą chadza na (platoniczne, OK) randki i u której rodziców bywa na obiadkach oraz zabójczo przystojny, nieprzytomnie bogaty łamacz niewieścich serc, ogier Shun Mitaka – trener tenisa.
A jeśli w to wszystko wmieszają się rodzice Kyoko, naciskający na ponowne zamążpójście? Siostrzenica rzeczonej, której Yusaku udziela lekcji, a ona sama lubi poknuć? Młoda piękna dziewczyna, której rękę rodzice obiecali dawno temu rodzicom Mitaki? Sakamoto, nie do końca rozgarnięty kumpel? I, hm, jakieś pół miasta? A „nieuzasadnione" ataki jadowitej zazdrości to specjalność Kyoko. Szczególnie, że ma niezwykły dar natykania się na swojego absztyfikanta w towarzystwie innych dziewczyn i wyciągania koszmarnie błędnych wniosków.
Bo i oczywiście istnieje słowo klucz, otwierające wszystkie sytuacje i wydarzenia w „Maison Ikkoku". NIEPOROZUMIENIE. Ile razy Yusaku dostał w pysk, ile było dni ciężkiego milczenia, ile ucieczek, wyjazdów, ba, Yusaku nawet kiedyś na kilka tygodni całkiem się wyprowadził. Ile razy wszelkie zwaśnione i zakochane obu- bądź jednostronnie pary godziły się we łzach – tego nie da się zliczyć. Wszelkie intrygi, knucia, podchody i najzupełniej przypadkowe wydarzenia i zasłyszane słowa, które doprowadzały do miłosnych armageddonów.
Wszystko to ubrane jest natomiast w ciepły, serdeczny humor, sytuacyjną komedię omyłek, uroczą drwinę z ludzkich słabości i charakterów.
No i oczywiście – wszystko kończy się przecież dobrze. Tak, jak powinna się zakończyć historia wielkiej miłości, która niejedną burzę przetrwała.
Duże brawa należą się tu Gerardowi Jonesowi, który dokonał adaptacji. Muszę przyznać, że świetnie potrafił przykroić i przełożyć tę niesamowita obyczajową opowieść na potrzeby człowieka Zachodu. W zasadzie bez problemów czytelnik wyłapuje większość żartów i odniesień kulturowych nawet, jeśli nie jest domorosłym fanem kultury japońskiej jak co drugi mangowiec. Dodatkowo, wydanie Viza miało typowy format zeszytów amerykańskich, było więc większe od japońskiego oryginału w tomikach. Co ciekawe było sporo zamieszania z wydaniami – najpierw zeszyty, zebrane potem w tomiki (nie wiem, na ile sezonami, a na ile przypadkiem) błędnie oznaczone hasłem graphic novel, a potem jeszcze dodatkowo wydanie w 15 tomikach, zbierających oryginalne 10 sezonów i coś, co mogło (chociaż nie musiało) być prawdziwymi powieściami graficznymi z tego świata. Trochę trudno się połapać co jest co.
Dlaczego warto polecić tę akurat serię Takahashi, a nie inną? Bo prócz bycia zwariowaną komedią to ciężko odrobiona praca z komiksu obyczajowego. Mniej tu zwariowanego czy czasami po prostu głupiego humoru, a więcej bardzo mądrego, przefiltrowanego przez śmiech ludzkiego życia, czasem dramatu, a czasem euforii. Takahashi przyłożyła się do tej pracy bardzo solidnie, prowadząc swoiste badania nad tego typu domami, ludźmi, a nawet kalkulując studenckie budżety, aby uprawdopodobnić finansowe perypetie Yusaku. A dodatkowo nie bez kozery wielokrotnie nagradzana była jako najlepsza autorka kobieca – jest bystrym obserwatorem codziennego życia, ma niezwykłe wyczucie języka komiksu, potrafi doskonale opowiadać a jej prosta, pecyzyjna kreska nadaje uniwersalnego charakteru jej mangom, niczym czysta linia w Tintinie.
Polecam każdemu, kto lubi dobre komedie i dobre komiksy obyczajowe. A niekoniecznie zależy mu na pierdzących atakach i fotorealistycznej grafice.
Aczkolwiek lokomotywę Rumiko też pocisnąć potrafi. A teraz wybaczcie, wracam do czytania. Właśnie kupiłem kolejną partię brakujących zeszytów.
[1] Określenie to jest nawiązaniem do wyjątkowo głupiej dyskusji w internecie, w której ktoś udowadniał, że manga to nie komiks, bo jest czarno-biała i czyta się ją „od końca".
Marzec 2009
Źródło: www.gniazdoswiatow.net