Bartek "godai" Biedrzycki
-
Flopka zna większość polskich komiksiarzy otrzaskanych jako tako z internetem. Sympatyczny głowonuk ma pewnie rzeszę fanów większą, niż się komukolwiek wydaje.
Tym zachęcony, postanowiłem sięgnąć po „Paproszki, czyli małe piszczące ludziki". Zachęcił mnie także sam tytuł, więc na WSK nabyłem zeszyt, trochę również z myślą o Żonie, która komiksy czyta raczej sporadycznie. I co ja mogę powiedzieć, spodobało się nam obojgu.
Na pierwszy rzut oka „Paproszki" są bardzo chaotyczne. Dostajemy kilka historii, które pozornie wydają się ze sobą całkiem niezwiązane – jacyś mnisi, jakiś pociąg, jakaś restauracja, nagły atak głowonogów pod wodzą Flopka, gościnnie wpada na karty nawet sam Timof.
Aż do ostatniej chwili wszystkie te wydarzenia łączy tylko jeden ważny element – niezwykle wysoki poziom absurdu. Kucharz z gąbki, gruba baba trzymająca dzieci na sznurku, cwana Olga, przyklejająca fryzjerom nożyczki do rąk, konduktor o podwyższonym poziomie agresji – postacie tak surrealistyczne i przerysowane generują wydarzenia naprawdę niesamowite. W zasadzie nie ma strony, na której czytelnik nie ryknąłby śmiechem. Począwszy od karty tytułowej, opanowanej przez głowonogi, próbujące zadzwonić pod numer ISBN, skończywszy na tylnej okładce, ze szczurem żyjącym na ścianie (a ja uwielbiam szczury).
Cały ten pozorny chaos spięty jest fabularną klamrą, jaką jest krótki epilog, wyjaśniający „dalsze losy" występujących w „Paproszkach" postaci. „Dalsze" w cudzysłowie, ponieważ nagle okazuje się, że tak naprawdę wydarzenia z początku albumu dopiero teraz mają się rozegrać. Przypomina mi to dwie rzeczy.
Pierwszą jest seria o Kwapiszone, Butenki (do którego w internecie wiele osób porównuje samego Świdzińskiego ze względu na typ humoru i charakterystyczną kreskę), która spięta była taką właśnie fabularną klamrą, łączącą w całość ostatni z pierwszym rozdziałem przygód kręcących się wokół tajemniczej szkatułki.
Drugie skojarzenie to „Pulp Fiction" Tarantino, gdzie zaburzony zostaje czas akcji. Vega, który ginie mało malowniczo w epizodzie z zegarkiem, żyje i ma się dobrze pod koniec filmu, pałaszując hamburgery i spierając się o sens pójścia w ślady protagonisty „Legend Kun-Fu". W „Paproszkach" występuje identyczny motyw – oto w restauracji krewetka zostaje pożarta, aby pojawić się znów na dalszych kartach opowieści. Nie mamy wprawdzie pewności, że to ta sama krewetka, zwłaszcza w świetle jej spółki z Pipulem, ale domniemanie i absurdalność opowieści każe założyć, że owszem, ta sama.
Jest w tym albumie potworna ilość prześmiesznych smaczków, ironicznych, trafnych, czasem aż bolesnych obserwacji. W zasadzie, zależnie od nastawienia, można w tej historii znaleźć rzeczy zgoła odmienne. Chyba każdy musi czytać ją po swojemu.
Zatwierdzone przez Żonę. A to coś znaczy. Nawet bardzo dużo. I świetna, nawiązująca do klasyki malarstwa okładka.
Źródło: www.gniazdoswiatow.net