Michał Lipka
-
Ta seria wygląda tak, jak wyglądałyby komiksy dla dzieci, gdyby Simon Bisley rysował je – i malował – w najlepszym swoim okresie. Czyli tak mniej więcej wtedy, kiedy zrobił chociażby świetnego „Slaine’a: Rogatego boga”. Bo właśnie z „Rogatym bogiem”, a dokładniej jego finałową częścią, bo styl artysty zmieniał się mocno na przełomie tamtej krótkiej dość (ot niespełna dwieście stron) opowieści, kojarzy się i styl malowania, i dobór barw. I mnie to kupuje, choć rzecz przeznaczona jest stricte dla najmłodszych czytelników i fabularnie pozostaje bardzo, bardzo prosta.
Toto powraca! I znów ma kłopoty. Tym razem on i Chichi znajdują się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Jeszcze to, że znajdują się na środku rzeki nie byłoby niczym złym, ale otaczają ich wrogowie. A dokładniej wilkowór i diabeł tasmański. A ci mają jedne cel – chcą zjeść ich obu. Co można zrobić w takiej sytuacji? Chyba tylko rzucić się do wody i spłynąć z nurtem rzeki, ale tu też ocalić może ich tylko cud. Czy im się uda?
Już samo to, że rysunki są takie bisleyowskie, sprawia, że po album warto sięgnąć. Bo ten gość swego czasu był geniuszem – geniuszem samoukiem warto dodać – który operował specyficzną, brudną kreską i genialnym kolorem. I nieważne, czy stawiał na szkicowane grafiki, czy na realistyczne malarstwo, te grube pociągnięcia pędzlem i równie grubą warstwę farby, robiło to wrażenie. Nic dziwnego, że zyskał sobie status gwiazdy i do dziś cieszy się kultem – w naszym kraju także, a może przede wszystkim, bo nie dość, że dostaliśmy w latach 90. XX masę najważniejszych jego dzieł, to jeszcze album „Batman / Sędzia Dredd: Sąd nad Gotham” był pierwszym tak dobrze (papier kredowy, kartonowa okładka) komiksem wydanym na polskim rynku.
No ale nie o Bisleyu miałem tu mówić (choć wspomniałbym jeszcze o inspirującym się nim szczególnie w malowanych grafikach Filipie Myszkowskim), a o „Toto”. A „Toto” właśnie grafika stoi. Ta strona tej opowieści to coś, co kupi chyba każdego. Yoann Chivard, którego znamy z takich komiksów, jak „Phil Kaos” czy „Dark Boris” – i który ma także doświadczenie przy pracy nad książkami dla dzieci – odwalił tu kawał znakomitej roboty. No świetne to jest, no wpada w oko, klimat ma, urok… No po prostu ma w sobie to coś. Widać talent, ale widać też i biegłość w posługiwaniu się ołówkiem, tuszem, pędzlem i farbami, i wyczucie też widać.
Fabularnie jest słabiej, nie będę ukrywał. Owszem, Éric Omond, wykładowca Beaux-Artsd’Angers też na swojej robocie się zna i komiks trafia do dzieci, ale dorośli ze strony treści już takich atrakcji nie dostaną. Nieskomplikowana, pouczająca opowiastka jest sympatyczna, acz typowa. Trochę przypomina mi to komiksy o Yakarim, z tym, że one miały jeszcze przyjemnie oldschoolowy charakter. Tu została prostota, sympatyczna, spełniająca swoją rolę, ale niewybijająca się ponad podobne dzieła, których na rynku jest zatrzęsienie.
Ale i tak przeczytać można, a nawet warto. Przede wszystkim warto „Toto” obejrzeć, bo robi wrażenie. No i przy okazji nie można zapomnieć też o świetnym wydaniu. Bo na czytelników czeka tu papier kredowy, pozwalający cieszyć się głębią kolorów i twarda oprawa, ale ta oprawa to tak twarda nie do końca, bo gdzieś między tekturą a samą okładką znajduje się cienka gąbka, która sprawia, że całość w dotyku jest miękka i przyjemna. Niby drobiazg, niby znany choćby z niektórych disnejowskich książeczek, ale wart docenienia. Więc jeśli szukacie komiksu głównie dla najmłodszych, którzy dopiero zaczynać mają swoją drogę z czytaniem i komiksami, „Toto” to dobry wybór.