Bartek "godai" Biedrzycki
-
Zero graniaste
Sam Kieth to twórca w Polsce bardzo mało znany, a szkoda.
Autor dość głośnego swego czasu „Batman: Secrets" z Jokerem i medialnymi hienami w roli głównej, znany jest najbardziej z niezwykłej serii „the Maxx", która jest w zasadzie kwintesencją jego twórczości. Ma zresztą na koncie naprawdę imponujący dorobek, współpracę z wieloma uznanymi scenarzystami i jest ogólnie dość świetny.
Rysunki Kietha są niezwykłe – surrealistyczne, przerysowane, przegięte. Wszystko w jego twórczości jest przesadzone, wykrzywione. Kreska, ostra, bezkompromisowa, wpadająca w surrealistyczną karykaturę, a jednocześnie bardzo dokładna i wyrazista, często w obrębie jednego kadru skacząca od przerysowanej halucynacji do hiperrealizmu to jego firmowy popis. Jeżeli ma szczęście pracować z dobrym kolorystą, takim jak Sinclair czy Oliff, efektem jest prawdziwa wizualna orgia.
Można mieć natomiast różne zdanie na temat zdolności scenopisarskich Kietha. W zasadzie, jak przy każdym dziele, jest to kwestia gustu. Często jego scenariusze mogą zdawać się powierzchowne; zdarza się, że doskonałe pomysły realizowane są nie do końca w przemyślany sposób. Z drugiej strony to, co dla jednych jest wadą, dla innych bywa atutem – w zasadzie w przypadku takiego twórcy jest to sytuacja „love it or leave it".
„Zero Girl", znajdująca się w zapowiedziach pewnego słynnego z zapowiedzi polskiego wydawnictwa, należy do komiksów, które łatwo mogą wzbudzać obawy w potencjalnym czytelniku. Przede wszystkim mamy tu pomieszanie liceum, teen angstu i całej tej reszty z rzeczami nadprzyrodzonymi. Historia uczy nas, że to musi się skończyć katastrofą. Albo powstają pompatyczne mimowolne parodie, jak „Buffy", albo kubły wyrzyganych bredni w stylu „Zmierzchu", którymi szkoda sobie dupę podetrzeć.
Na szczęście w „zerowej" nie ma ani błyszczących i pomarszczonych jak Klingoni wampirów, ani w zasadzie nic z żadnej popkulturowej mitologii (chociaż mini-seria „Scratch" w której Batman spotykał młodocianego wilkołaka całkiem się Kiethowi udała). Główna bohaterka, chuda brzydula wyglądająca jak ofiara napadnięta przez ciuchland, ma dziwne wizje i zdolności. Wydaje jej się, że ze wszystkich stron chcą na nią napaść kwadraty. A gdy się zawstydzi, jej stopy robią się mokre. Ale nie, nie poci się. Po prostu ze stóp tryska jej kubeł wody.
Jedyną osobą, która zdaje się jej wierzyć, jest szkolny psycholog. Frajer i niedojrzały emocjonalnie dupek, który lubi licealne lolitki. One zresztą lecą na niego. Widząca kwadraty i koła Amy nie odbiega tu od standardów, przez co naraża się na zazdrość dziewczyn ze szkoły. Nie dość, że chcą ją napaść (wręcz dopaść), wszystkie kanciaste przedmioty, to jeszcze wiecznie flekują ją lafiryndy z własnej budy. A komuś, kto sypia pod ławką na szkolnym dziedzińcu naprawdę nie jest to potrzebne do szczęścia...
I o ile niedorobiony terapeuta tylko udaje, że wierzy skołatanej licealistce, mając tajny plan wciśnięcia jej w różowe bikini z falbankami, to zaczyna naprawdę jej wierzyć, gdy ofiarami kwadratowej wojny padają nie tylko szkolne suki, ale także dyrektorka i parę innych osób.
Brzmi to wszystko dość absurdalnie, ale wbrew pozorom historia jest spójna, wydarzenia trzymają się kupy, ciągi przyczynowo-skutkowe działają. Niewiarygodne, ale prawdziwe. O ile oczywiście jesteśmy skłonni uwierzyć w wojnę kwadratów z kółkami. A warto, bo dodatkowym atutem jest zakończenie – zupełnie nieoczekiwane, całkiem na poważnie i w innym tonie niż poprzedzająca historia.
„Zero Girl" to może nie jest światowa ekstraklasa. Może nawet trzeba być fanem Kietha. Ale na pewno dobrze, że wreszcie coś tego autora wyjdzie w Polsce i masy będą mogły się z nim szerzej zapoznać.
Grudzień 2009
Źródło: www.gniazdoswiatow.net