Wersja dla osób niedowidzącychWersja dla osób niedowidzących

K2-5

Wednesday, 24 April 2024 18:28

Kobieta narożna

Doris

        Jak powiedział Artur Conan-Doyle: „(…) gdzie kobieta wchodzi w grę, należy zawsze postępować bardzo ostrożnie.” Przytaczam te słowa z przekornym uśmiechem jako motto niniejszej recenzji książeczki malutkiej, która nieźle zaskoczyła mnie swoją wyjątkowością i nieczęsto ostatnio spotykanym w literaturze absurdalnym poczuciem humoru. To opowiadania z kobietą w roli głównej, a raczej z jej różnymi, nieoczekiwanymi wcieleniami.

 

        Jako, że słowo kobieta kojarzymy z takimi określeniami, jak np. tajemnicza, zmysłowa, nieprzewidywalna, zgubna, romantyczna, nie zabraknie tutaj erotyzmu (oj, nie zabraknie), magii, zaskoczeń, nawiązań do literatury, tekstów piosenek, filmów, popkultury… Wszystkie te dziedziny nie tylko kobiecość opisywały, wykorzystywały jej rozmaite aspekty, ale też kreowały nowe wzorce, najmodniejszy styl, decydowały, co jest cool, a co passe w kanonie kobiecości.

 

        Czemu więc kolejna Alicja nie miałaby skusić znużonych codzienną rutyną współpasażerów, by podążyli za nią przez króliczą norę do o wiele barwniejszej krainy? Wszak przejście do Krainy Czarów można znaleźć wszędzie, gdy tylko bardzo się tego chce i wysili wyobraźnię. Najmniejszego trudu nie sprawi też kobiecie przeprowadzenie szalenie skomplikowanej akcji szpiegowskiej, nawet gdy musi działać nie tylko na dwóch frontach, a na wielu więcej. Jej urok osobisty i umiejętności wejścia w każdą rolę są niezrównane. Nawet dama z obrazu potrafi zawrócić w głowie współczesnemu malarzowi, a gorące uczucie stopi szklaną górę niczym łyżkę lodów.

 

        To kompletnie zwariowane opowiadania, w których wszystko zdaje się możliwe. Postacie ze scenariusza ożywają i nie zgadzając się z koncepcją reżysera, postanawiają nakręcić własną wersję filmu. Calineczki spotykają nie do końca takich Olbrzymów, o jakich śniły, a koniec miłości wydaje się niewielkim dramatem, skoro można z tego zrobić story na Tik-Toka, prezentując przy okazji nienagannie przyczesane doczepy i makijaż permanentny z najlepszego salonu urody.

 

        Kogóż my tutaj nie spotkamy! Kobietę narożną i latawicę, kobietę mściwą i tę, którą zemsta dosięga, damę, babę, królewnę Śnieżkę (a może jednak Śmieszkę?)… Mężczyźni ulegają im, by je później oszukiwać i zwodzić, opuszczają, by z pokorą powrócić i wpaść w sidła po raz kolejny, by iść „trasami pokrętnych myśli, obscenicznych zakrętów, mijać źródła rzek fałszywych łez.” To nie są retellingi baśni i przypowieści, choć czerpią z nich pełnymi garściami. Na myśl przywodzą ciągi skojarzeń złożone z tytułów i fragmentów tekstów kultury, tej masowej głównie, które tworzą nową jakość tekstu, absurdalnego, sugerującego kolejne znaczenia i perspektywy. Od Bradleya Coopera po Mickiewicza, od Ikei i Google`a po Matrix. Horror i baśń, kryminał i komedia – co się komu podoba. Przy tym fantastyczna zabawa konwencjami, zamiana ról, naigrywanie się ze stereotypów i oczywiście nieprzypadkowe ich przeinaczania, zderzenia słów, dopełniających się lub przeciwstawnych, by wywołać i uśmiech i zdumienie i pomieszanie.

 

        Warto przeczytać uważnie, by odcyfrować wszystkie metafory, odnaleźć ukryte przesłania, a pod warstwą komizmu podszytego lekką ironią, dojrzeć też coś więcej. Autorka jest poetką. To się czuje w warstwie językowej opowiadań, w wymyślnych wygibasach, które wywracają pierwotne znaczenia na nice, szukając ich nowego wymiaru, chętnie eksperymentują z formą.  Ale też nie dla samej zabawy słowem warto zapoznać się z tą specyficzną prozą. W tak atrakcyjnie lekkim anturażu zawiera się ostre spojrzenie na współczesność, na powierzchowność i sztuczność relacji, na ich interesowność i nieszczerość, na głupotę i bezmyślność, na brak inwencji i zatopienie w wirtualnym świecie, pogoń za nierealnymi marzeniami, niedocenianie tego, co tuż obok, cenne, w końcu traci blask i pokrywa się patyną zapomnienia.

 

        Człowiek zawsze będzie stanowił doskonały i niewyczerpany temat dla literatury, również tej poetycko-satyrycznej, co widzimy w „Kobiecie narożnej”. Jeśli zaś postawimy go wobec zaskakujących okoliczności, skażemy na groteskowych sąsiadów, przydamy magicznych umiejętności i wrzucimy w świat absurdu i niedorzeczności, to przeżyjemy jedyną w swoim rodzaju przygodę. „Może wybierzesz Route 66 albo Road to Heaven, ale nigdy Road to Perdition. Na zatracenie masz czas. (…) Dlatego jak najszybciej wyrusz w drogę, nawet z One Way Ticket”.

 

Doris

        To pierwsza taka monografia na naszym rynku wydawniczym, niezwykle barwna i ciekawa, rzucająca światło na epokę oświecenia w Polsce i w Europie oraz na miejsce kobiet w społeczeństwie, a także ich coraz wyższą świadomość własnych zainteresowań i możliwości ich realizowania. Podróże nie tylko pozwalały poznać świat, doświadczyć jego różnorodności, poszerzając tym samym horyzonty, otwierając oczy na odmienność, ale też zachęcały do samodzielności, do nauki języków, wyrabiania sobie własnych opinii i konfrontowania ich z rzeczywistością. W czterech ścianach domu kobieta była skazana na czerpanie wiadomości z drugiej ręki, najczęściej męskiej, przyswajając sobie przy okazji cudze stanowisko, być może kompletnie inne niż byłoby jej własne w tej sytuacji. Teraz zaś może o wszystkim przekonać się sama, sama być źródłem sądów i przekonań. Oznacza to samoświadomość, rozwój i poszerzenie własnej swobody, o ile oczywiście chciało się z tych możliwości czerpać. Niekoniecznie podobało się to mężczyznom, przyzwyczajonym do narzucanej kobietom roli żony, matki i strażniczki domowego ogniska. Stąd też ich widoczny dystans wobec owej mody na kobiece wojażowanie.

 

        Autorka skupia się oczywiście na pewnym wycinku czasowym, obejmującym lata 1740-1830 oraz na konkretnej grupie społecznej – kobietach wywodzących się z elity narodu, czyli z rodów magnackich i szlacheckich. Inaczej książka nasza musiałaby siłą rzeczy upodobnić się do wielotomowej encyklopedii, nie do zgłębienia.  Poszczególne rozdziały przybliżają nam różne zagadnienia związane z głównym tematem, badając go z każdej strony bardzo rzetelnie. Zaczynamy od bodźców, jakie pchnęły kobiety do podróży, te zaś bywały rozmaite, od podroży poślubnych poczynając, na wymuszonej lub spowodowanej innymi czynnikami emigracji kończąc.

 

        Kobieca aktywność społeczna niezwykle się w epoce oświecenia ożywiła, co także miało swoje przełożenie na chęć lub nawet konieczność wyruszania w podróż. Wszak była to epoka rozumu, wiedzy, doświadczenia, budzenia się z letargu i wzrastania ochoty uczestniczenia w życiu, tym ogólnospołecznym i tym osobistym. Nie dziwi oczywiście fakt, że tak ważne decyzje, jak wyjazd, a już szczególnie poza granice Polski, kobiety uzależniały od zgody mężów czy też rodziców. W pełni wolne w wyborach były tylko wdowy. Obyczaje różniły się od dzisiejszych, status kobiety również. Zwykle też w podróż wybierały się pod męską opieką. Najbardziej fascynujący okazał się dla mnie rozdział poświęcony samej podróży, zatytułowany „Codzienność w drodze”.  Walory literackie opracowania znakomicie podkręcają licznie przywołane tutaj cytaty z epoki. Trzeba bowiem podkreślić, że ówczesne kobiety nie tylko wojażowały, zwiedzały, ale też często starały się swoje wrażenia utrwalać na piśmie i czyniły to w nader interesujący sposób, o czym możemy się sami przekonać. To jeszcze czasy sprzed wielkiej rewolucji przemysłowej, sprzed „wieku pary i elektryczności”. Podróżuje się więc romantycznie – powozem, zwykle w większym gronie, bo tak bezpieczniej i raźniej. Może „romantycznie” nie jest jednak określeniem w pełni trafnym, zważywszy na stan ówczesnych dróg i traktów, zwykle opłakany.

 

        Pojęcie o życiu w dobie oświecenia przybliżają nam, licznie w książce zamieszczone, ilustracje i ryciny. Bardzo się przydają, by stworzyć odpowiedni klimat, współgrają z treścią monografii. Dowiadujemy się na przykład, że już wówczas były surowe kontrole na granicach, poszukiwano przemycanej kontrabandy i srodze za takową karano. Jak pisała Anna Paulina z Sapiehów Jabłonowska: „Każde dwie mile opłacać coś trzeba, to konie, to ludzi, to drogę, to na ostatek, gdy pretekstu nie masz już do czego wzięcia, to ostatni ten wynajdują, że to jest droga, którą cesarz jeździ (…) Na ostatek cło ostatnie wiedeńskie jest jedno z najniegodziwszych rzeczy, (…) do ostatniego gałgana rewidują, kawałek każdy nowy opłacony być musi.” Czyta się te urywki z ochotą, są niesamowicie obrazowe, działają na wyobraźnię.

 

        Oberży i zajazdów nie było zbyt wiele, niekiedy trzeba było nocować w powozie. Zdarzało się i tak: „Noc spędziliśmy w Castelnuovo. Pensjonat był przykładem tego zaniedbania: bardzo brudny, ledwo co dostaliśmy dwa niewygodne łóżka.” Przyznacie, że dla magnackiej córki czy szlacheckiej żony rzecz nie do przyjęcia, a jednak nie zniechęcało to skutecznie do podróży. Widzimy przy tym, że krytyczne uwagi dzisiaj i 300 lat temu zdają się podobne, w podróży jesteśmy zdani na warunki, jakie zastaniemy, nie wszystko da się przewidzieć.

 

        Bezradnych podróżnych spotykają przeróżne uciążliwe perypetie, o których my czytamy w ciepłym, oświetlonym lampą, przytulnym pokoju. Niestraszne nam więc te wszystkie załamania pogody, rozbójnicze bandy grasujące na trakcie. Za to później, już przybywszy na miejsce, można było pomyśleć, jak wypełnić sobie kolejne dni. Tego także nie pominięto w monografii polskich podróżniczek. Czy to udawały się na kurację do tak zwanych „wód”, czy w podróż krajoznawczą, sporo czasu zajmowało im bogate życie towarzyskie. Jeśli w okolicy przebywał król, zdarzały się i dworskie audiencje, i bale. Bywało też niestety tragicznie: śmierć od pioruna, więzienie za długi, pamiętać bowiem należy, że, jak chce przysłowie „Nieszczęście nie po górach, lecz po ludziach chodzi.”

 

        Książka wciągająca, napisana z werwą, ale też starannie przemyślana i opatrzona całym szeregiem przypisów i obszerną bibliografią. Uwzględnia najprzeróżniejsze aspekty podróży i turystycznej aktywności XVIII wiecznej kobiety, podając przykłady, cytując źródła, by przekazać nam jak najpełniejszy obraz, Można rzec, że już sama lektura jest niezłą przygodą, pouczającą i dostarczającą rozrywki. Sceny znane nam z literatury pięknej, tutaj zostają posegregowane, zatytułowane i opatrzone stosownym komentarzem.  Nam zaś nie pozostaje nic innego, jak zweryfikować nieco swoje poglądy na temat słabości i podległej roli kobiet wieku oświecenia. Okazuje się, ze nawet w tym, wówczas dość sztywnym gorsecie zasad i konwenansów, kobiety potrafiły znaleźć dla siebie ścieżkę, która pozwoliła im podążać ku marzeniom i nie lękały się na nią wkroczyć.

Sunday, 21 April 2024 16:00

Krzywym pługiem

Doris

        Brazylia widziana oczami potomków zniewolonych przed laty Afrykańczyków to bardziej piekielna otchłań aniżeli raj, jakim ją widzą turyści. W XX wieku sytuacja  czarnej ludności nie wygląda wcale lepiej niż kiedyś, więc określenie ich pracy jako niewolniczej nie będzie nadużyciem, a stwierdzeniem faktu. Zaś ich pogodzenie z losem budzi zrozumiały odruch sprzeciwu u czytelnika.

 

        Brazylijska prowincja, ubogie, gliniane chaty, zmywane ulewami, bezkresne pola ryżowe, i widoczne z daleka pochylone, zgięte w kabłąk plecy zmęczonych rolników, harujących nie dla siebie, a na wygodne życie właścicieli hacjend, dzieci zamiast zabawą zajęte od świtu przepłaszaniem starzyków, „maciupeńkich szkodników o czarnych, lśniących w świetle jutrzenki niemalże na niebiesko piórach.” Stałe zmagania z przebiegłą naturą raz przechylają szalę zwycięstwa na stronę człowieka, częściej jednak to przyroda udowadnia, kto tutaj rządzi, zsyłając suszę, czy też dla odmiany niepowstrzymane strumienie deszczu, podmywające grunt i zagrażające nie tylko plonom, ale i ludzkim siedzibom. Słabi nie mają szans przeżycia, silni zaś zużywają wszystkie zapasy energii, by doczekać jutra, na bunt sił już nie pozostaje.

 

        Życie wioski toczy się siłą rozpędu, od rana do wieczora. Zeka Kapelusznik, wioskowy uzdrowiciel, szaman, noszący w sobie opiekuńczych nieziemskich, pomagający w potrzebie każdemu, jest bezapelacyjnie najbardziej szanowaną osobą. To ojciec naszych bohaterek, Bibiany i Belonizji, które los złączył po raz pierwszy jako siostry, a powtórnie jeszcze silniejszym węzłem, poprzez nieszczęśliwy wypadek w dzieciństwie. Wydarzenia poznajemy bezpośrednio z ich relacji.

 

        Naturalistycznym obrazom trudnego, wiejskiego bytowania, zmagań z żywiołem i pańskimi kaprysami właścicieli hacjendy Agua Negra, wykluczenia i pogardy rasowej, towarzyszy tajemna moc wierzeń, duchów opanowujących ludzkie ciała, świętych, także gustujących w towarzystwie człowieka, klątwy prześladującej rodzinę Donany oraz przewijającego się w rodzinnej historii świetlistego noża z rękojeścią z kości słoniowej i tajemniczych przesądów, od których nie jest wolny żaden z mieszkańców. Wiele z nich to pozostałości po afrykańskich mitach, których bohaterowie: Stary Nago, Oxossi czyli łowca, Mae D`Agua – Matka Wód, Rita Rybołówka, przywędrowali tu wraz ze swoim uprowadzonym z Czarnego Lądu ludem, by go strzec. Wierzenia te wrosły w nową ziemię, użyźnione cierpieniem i nasiąkające tutejszym obyczajem stworzyły się niejako na nowo, rozbudzając nadzieje co do swoich magicznych możliwości. Dla ludzi żyjących w symbiozie z ziemią i w pokornym szacunku wobec nieba, wiara w niepoznane, nadprzyrodzone, nie była ani czymś osobliwym, ani nowym. Żyją więc schwytani niejako w dwa ognie, kłaniając się ziemskim panom i niewidzialnym duchom, ani trochę zaś nie wierzący we własną sprawczość jako pojedynczych ludzi czy też jako silnej grupy. Bibiana mówi: „byłam przyzwyczajona do obecności nieziemskich na wieczornicach jare. Mieszkałam w domu uzdrowiciela Zeki Kapelusznika, dorastałam wśród obłąkańców i modłów, wśród krzyków, korzennych syropów, świec i bębnów.” Życie i śmierć, sacrum i profanum, ciało i ducha dzieli tu bardzo niewiele, często wręcz się przenikają. To właśnie jest bardzo silnie wyczuwalne w powieści, owo złączenie zwyczajności i niesamowitości, zmysłowość i sensualność, jakaś siła niezwykła w człowieku, która nim włada, pozbawiając go własnej woli, każąc iść za sobą. Na tym między innymi zasadza się moc i urok powieści brazylijskiego autora, którą znakomicie przetłumaczył Eliasz Chmiel, sam będący pisarzem („Rozdroża”), a także podróżnikiem i znawcą kultury brazylijskiej.

 

        Jest jeszcze coś, co czyni tę powieść wyjątkową. Mam na myśli zrównoważenie wszystkiego co złe, opresyjne, niegodziwe, więzią międzyludzką, wzajemnym wsparciem i zrozumieniem, jakie łączą mieszkańców hacjendy i czynią z nich wspólnotę. Systemowy rasizm, przemoc w rodzinie, podkręcana jeszcze przez wszechobecny alkohol, niewolnicza praca i łupienie gospodarstw i tak biednej ludności z resztek zapasów.  „Strach przed każdym krokiem, strach przed niespodobaniem się, strach przed istnieniem. Strach, że ty i to, co robisz, nie będzie w ich guście, że nie w smak będą im twój zapach, twoje włosy, twój kolor; że nie polubią twoich dzieci, twoich pieśni, naszego siostrzeństwa, braterskości. Gdzie byśmy nie poszli, natrafialiśmy na naszych krewnych, nigdy nie byliśmy sami. Jeśli nie byliśmy krewnymi, to się nimi stawaliśmy.” Bierność, uległość, poddańczość i kompletna bezradność, zadziwia więc i wywołuje złość. Chciałoby się krzyknąć – zróbcie coś, razem jesteście przecież silni! To właśnie czyni Severo, edukuje mieszkańców co do ich praw, budzi w nich ducha walki, wykorzystując swoje doświadczenie nabyte w związkach zawodowych w mieście. Zaś w mikroskali, w pojedynczych sytuacjach przemocy i niesprawiedliwości domowej, widzimy w podobnej akcji Belonizję, wyrastającą stopniowo na wioskową feministkę, kobietę o wielkim sercu i dzielności.

 

        Wszystkie gromadzące się nad wiejską społecznością Agua Negra nieszczęścia, zarówno te całkowicie niezależne od człowieka, jak klęski żywiołowe, te niezawinione przez wioskową ludność, jak prześladowania i wykorzystywanie, ale także te spowodowane przez własne nałogi i bezradne trwanie w przestarzałym porządku społecznym, konsolidują ludzi jako wioskową społeczność, wymuszają solidarność i współpracę. Ci ludzie żyją razem, dzielą się skromnymi zasobami, pomagają sobie w odbieraniu porodów i leczeniu chorób, świętują, modlą się, uczestniczą w pielgrzymkach we wspólnej intencji, ale też w odczytywaniu przekazu opiekuńczych duchów, które im towarzyszą w tym życiu, przeoranym krzywym pługiem, poranionym, pełnym nierównych bruzd i pułapek. W tym są silni jak nikt. Wioska żyje na uboczu, z dala od wielkich miast, iventów i przełomowych wydarzeń. Polityka tutaj nie dociera. Trudno jednak, by całkiem zapomniała o nich cywilizacja. Prąd, pierwszy telewizor, lodówka… i dążenie do czegoś więcej, jakie się pojawia wraz z powiewem wielkiego świata, innych przestrzeni, uświadomienie sobie własnych praw i możliwości. Może już czas przestać polegać tylko na nieziemskich. Może jednak pora przebudzić się i wziąć sprawy w swoje ręce…

 

Thursday, 18 April 2024 21:32

Wypracowania Fritza Kochera

Doris

        Prozatorski debiut szwajcarskiego pisarza z pierwszej połowy XX wieku jest obiecującą zapowiedzią jego dalszego pisarstwa. Czy Fritz Kocher to alter ego autora? Bardzo możliwe, choć on sam twierdzi, że są to autentyczne zapiski młodo zmarłego chłopca, które pozyskał od jego matki. Skąd ta chęć przeniesienia się w świat dzieciństwa? Rozmyślałam trochę nad tym. Być może Walser postanowił posłużyć się dziecięcą wrażliwością na świat, która pozwala powiedzieć więcej i szczerzej, nie oglądając się na konwenanse, niż jakakolwiek inna perspektywa. Dziecku wybacza się nawet najokrutniejszą prawdę, przy tym jej nie lekceważąc.

 

        Tomik prezentuje krótkie, jedno, dwustronicowe spostrzeżenia, jakie czyni Fritz – uważny świadek dnia codziennego, nazywając je „wypracowaniami”. Są spontaniczne, niekiedy urwane w pół zdania, przerwane dzwonkiem oznajmiającym koniec lekcji, a może też utratą zainteresowania małego pisarza.  Jest z niego sumienny uczeń, wręcz idealny, skoro sam zwraca uwagę na własne błędy i niedociągnięcia, ganiąc się za nie. Fritza zajmują zarówno ludzie, jak i natura, zarówno wielkie miasto, jak cichy, odludny las. Znakomicie potrafi odmalować scenkę rodzajową z jarmarku, jak i ze spaceru ulicą czy też z sali lekcyjnej. Gorzej, gdy temat ma wymyślić samodzielnie, stanowczo woli otrzymać konkretne zadanie do wykonania. Cieszy się życiem i wszystkim, co dookoła. Można by rzec – wieczny optymista, człowiek dobrego, łagodnego serca, uprzejmy i spostrzegawczy. Przy tym nad wiek inteligentny. Sformułowania zrazu dziecinnie naiwne wieńczy często prawdziwie dorosła puenta, umyślnie krytyczna, jednak wyrażona w oględny, powściągliwy sposób. Wtedy orientujemy się, że owo prostoduszne zagajenie miało charakter prześmiewczy, choć poczciwy.

 

        Tematyka tych dziecięcych wprawek jest dość bogata. Począwszy od tak szerokiego, niemożliwego do zgłębienia zagadnienia, jakim jawi się człowiek, według bezkompromisowej oceny Fritza, istota dość ułomna, niedoskonała w swoim dążeniu ku rozwojowi, bowiem co i rusz wodzona na pokuszenie i mu ulegająca. Mamy też fundamentalne pojęcia, jak przyjaźń i ojczyzna, która napawa Fritza dumą i której chciałby służyć. Tymczasem jednak pisze rozżalony: „Jestem jak na łańcuchu. Czuję się dorosłym, rozumnym człowiekiem i tylko lustro, które ukazuje mi mój obraz, dowodzi mi mojej nic nieznaczącej młodości.” Wiele uwag przez niego czynionych to bardzo roztropne i logiczne spostrzeżenia, wywiedzione z konkretnej, zaistniałej sytuacji. Czyż nie jest bowiem prawdą, że doznane rozczarowania są najlepszą nauką życia, a bieda nie zawiera w sobie nic dobrego, przy czym litość jest dla biedaka upokarzająca. Na każdy temat Fritz ma wyrobioną, przemyślaną opinię, z którą z reguły trudno się nie zgodzić. Zastanawia owo zderzenie sformułowań bardzo naiwnych i sentymentalnych z niezwykle pragmatycznym, racjonalnym spojrzeniem. Krytycznym także wobec siebie samego: „Na to, żeby zostać lekarzem, brak mi ochoty, na księdza brak mi talentu, na prawnika brak mi wytrwałości, a zostać nauczycielem – to już wolałbym umrzeć.”

 

        Z zachwytem przygląda się światu, docenia jego uroki, dostrzega nawet maleńkie przejawy życia, rozróżnia i rozważa odmienny koloryt każdej pory roku. „Śnieg to iście monotonny śpiew. Dlaczego barwa nie miałaby robić wrażenia dźwięku! Biel to mamrotanie, szept, modlitwa. Ogniste kolory, na przykład jesienne, to krzyk. Zieleń pełni lata to wielogłosowy śpiew w najwyższej tonacji.” Widać tu uważność i wrażliwość, a także umiejętność zatrzymania na chwilę rzeczy ulotnych, byśmy mogli im się przyjrzeć. Natura w utworach Fritza Kochera sprzęgnięta jest z człowiekiem i wywiera niepośledni wpływ na jego życie, podobnie sztuka. Po prostu są, jakoś specjalnie nie trzeba ich szukać, same nas odnajdują, by zniewolić i uzależnić od siebie. Poczucie piękna i umiar są dla Fritza (i autora także) jednymi z ważniejszych wartości, wizytówką człowieka.

 

        Robert Walser, wchodząc w rolę małego chłopca, znakomicie się bawi wodząc nas na manowce, zrazu operując egzaltowanymi, płytkimi sformułowaniami, by w końcu zaskoczyć głębią podsumowania w kolejnym zdaniu. Celowe jest przeciwstawienie niedojrzałej, dziecięcej fantazji surowej prozy życia, której sam Fritz/ alter ego Walsera nie zdołał doświadczyć, przedwcześnie umierając. Pozostał niewinny i nieświadomy w swoim szczęśliwym dziecięctwie, a autor dopisał jego refleksjom rozczarowanie i gorzką pigułkę prawdy dorosłego życia.  

 

Wednesday, 17 April 2024 18:07

Lekka Praca Nie Istnieje

Doris

        Tytuł dość przewrotny, wywołujący uniesienie brwi i uśmiech. Jak to nie istnieje lekka praca? Przecież nawet dziecko wie, że wysiłku górnika nie da porównać się z pracą bibliotekarza, a odpowiedzialności chirurga z twórczym procesem artystycznym. I też zupełnie nie o to tutaj chodzi, nie o kwestie tak względne, zależne od naszych uzdolnień i upodobań. To, co dla jednego trudne, dla innego jest dziecinnie łatwe, i odwrotnie.

 

        36-letnia bohaterka powieści po kilkunastu latach pracy w placówce pomocy społecznej  czuje się wypalona, przytłoczona nadmiarem obowiązków oraz wymagań. Postanawia więc zrezygnować z dotychczasowego zajęcia, by ratować siebie. Gdy jednak pieniądze z zasiłku się kończą, musi poszukać czegoś, co pozwoli jej się utrzymać. Nie może wszak znów żyć „ na garnuszku” rodziców. Rozgląda się za pracą niezbyt absorbującą, nie wymagającą też częstych kontaktów z ludźmi, spokojną i bezstresową.

 

        Jak widać mogła to być książka jedna z wielu, jakie zalegają na księgarskich i bibliotecznych półkach, na darmo usychając z tęsknoty za czytelnikiem. Tytuł mało zachęcający, opis podobnie… Jednak tak, jak różne może być nasze podejście do pracy, tak najlepszy literacki temat można zepsuć, albo też uczynić z niego smakowite danie, podlewając je humorem i dodając szczyptę surrealizmu.

 

        Już same zajęcia, jakich podejmuje się nasza bohaterka, są zadziwiające. Pomyślimy sobie – Japonia to kraj odmiennej kultury, nic więc zagadkowego. Może na polskim gruncie również można by znaleźć równie „niszowe” zawody, kto wie… Wpatrywanie się całymi godzinami w ekran przekazujący obraz z kamer umieszczonych przez służby w mieszkaniu pewnego pisarza, by znaleźć sposób na zlokalizowanie u niego cennego przemytu. Przy okazji widzimy jak bardzo monotonne, pozbawione bodźców jest jego życie, jak przewidywalny każdy krok. Czy ktoś taki zdoła napisać interesującą powieść?  Kolejne zajęcia, jakich ima się bohaterka, są równie mało ciekawe. Rozwieszanie plakatów w mieście, wymyślanie sloganów reklamowych dla sieci tokijskich autobusów, samotne siedzenie w chatce w głębi parku narodowego i perforowanie biletów wstępu do muzeum. I chyba jeszcze najbardziej z nich kreatywne: wymyślanie informacji na opakowania krakersów tak, by tworzyły konkretne tematyczne serie.

 

        Bohaterka pragnie odpocząć, jednak w każdą aktywność angażuje się całą sobą. Nie potrafi odciąć się od myślenia o niej w godzinach, które inni poświęcają zwykle na życie osobiste. Próbuje wprowadzać innowacje i rozwiązywać problemy. I rzeczywiście to robi. Momentami powieść nieco przypomina literaturę detektywistyczną, dziewczyna wciela się w rolę Colombo i wykorzystując inteligencję w powiązaniu z intuicją odgaduje istotę problemu. Próbujemy wraz z nią rozwikłać przemyślne metody działania sekty, prowadzimy poszukiwania zaginionego mężczyzny, odkrywamy dziwne powiązania znikających i pojawiających się sklepów z zamieszczanymi w autobusach Albatrosa reklamami. Przez chwilę odnosimy wrażenie, jakby towarzyszył nam tajemniczy duch, jakby działały też inne ponadnaturalne moce, jakby łączyły one w niewytłumaczalny sposób poszczególne miejsca zatrudnienia bohaterki, a także działania koordynatorki pośredniczącej w jej poszukiwaniu. Zmowa, spisek, czary, przypadek… Wrażenie to pojawia się i znika, nie opuszczając nas jednak do samego końca.

 

        To niesamowicie wciągający sposób roztaczania opowieści przed niczego nie spodziewającym się czytelnikiem. Książka, która początkowo ani trochę nie zapowiada się na interesującą lekturę, z czasem staje się po prostu nieodkładalna.  Warstwa fabularna została pomyślana w sposób oryginalny, wręcz finezyjny, balans pomiędzy realizmem, a nie dającym się bliżej określić przypadkiem, czy też magią, jest idealny, wyważony, a my z zapartym tchem czekamy na kolejne odsłony ani trochę nie nudnej codzienności naszej bohaterki.

 

        Jest tutaj jeszcze coś więcej. Jest współczesna Japonia i jej problemy, Miejskie życie, jakże różne od europejskiego. Poddane rutynie i rytuałom, wyuczonym od dziecka, kulturowo wdrukowanym sposobom zachowania i komunikacji, które nie pozwalają na spontaniczność i bezpośredniość. Mamy więc Japończyków zanurzonych w samotności, nie bardzo z tym szczęśliwych, wycofanych, rzucających się w pracę, jakby poza nią niczego już nie było. Nasza bohaterka również taka jest. Niemal nic nie wiemy o jej życiu osobistym. Nie poznamy jej rodziców ani nikogo spoza pracy, nie dowiemy się, jakie ma pasje, o ile w ogóle je ma. Zupełnie jakby poza działalnością zawodową bohaterka traciła wszelkie właściwości i rozmywała się w niebycie. Z pewnością słyszeliście o syndromie wycofania społecznego, zwanym hikikomori, tutaj też się z nim spotkamy i to w hardcorowej odsłonie.

 

        Na pierwszy rzut oka da się zauważyć ogromną różnicę między japońskim, a europejskim kodem zachowań. Japończycy są bardziej powściągliwi, skrupulatni, przy czym biorą świat takim, jaki jest, nie buntując się, mimo wszelkich życiowych burz zachowując opanowanie i uprzejmość. Nasza bohaterka doświadczyła wypalenia zawodowego, a to zaledwie jeden z lżejszych skutków ogromnego zaangażowania w pracę. Takich karoshi jest więcej, królują pośród nich udary i zawały.

 

        No i dużo tu japońskiej kuchni, która jest specyficzna i wielu terminów nie da się przetłumaczyć. Odnosimy wrażenie, że nasza bohaterka jest stale głodna, a także, iż przekąski i różnego rodzaju makarony służą jako pretekst do integrowania się ludzi, zbliżania się do siebie i zatapiania w rozmowie w rytm chrupania słonych krakersów czy chrupek z owoców chlebowca.

 

        Tak więc nie jest to wbrew pozorom książka o pracy, a przynajmniej nie tylko. Bardziej opowiada ona o charakterystycznym do pracy podejściu, wynikającym nie tylko z indywidualnych cech charakteru, jak i z całokształtu obyczaju i kultury, w jakiej bohaterowie wyrośli. Wciągająca, zabawna, zaskakująca opowieść Japonki o jej kraju i rodakach.

Monday, 15 April 2024 01:53

Małe Preludia

Doris

„Świat dzielił się dla nich, prezentował się w serii drobnych teatralnych zdarzeń.
A teraz – powiedziała kobieta do mężczyzny na przystanku – opowiem ci całą historię. Widzisz, rzecz w tym, że…”

 

        Ten cytat z powieści Helen Garner stanowi idealny przedtakt do rozważań o „Małych preludiach”, będących drobnym, a zarazem wielkim dziełem literackiej sztuki. Trudno mi w tej chwili przypomnieć sobie jakiś inny utwór, mogący być  przykładem podobnej kondensacji ładunku znaczeniowego i emocjonalnego w stosunku do rozmiarów samego tekstu. Patrząc pod tym kątem, mamy do czynienia z idealnym „haiku” prozy psychologicznej.

 

        Helen Garner rzuca na białą kartkę garść za garścią, kolorowe, najrozmaitsze impresje z życia kilkorga bohaterów dramatu. Gdy je czytamy, zrazu zdają się bezładne, urwane, gorączkowo przypadkowe. Jest to podobne wrażenie, jak podczas studiowania z bliska obrazu Moneta, gdy trudno nam odczytać istotę treści z tańczących barwnych plam, rzucanych od czasu do czasu efektów świetlnych i chaotycznej dynamiki. Gdy jednak nieco się odsuniemy, tak, by objąć wzrokiem całość, poszczególne, z pozoru nieuporządkowane elementy złożą się w wymowną całość, która, tak jeśli chodzi o ładunek treściowy, jak i wydźwięk uczuciowy, nie będzie miała sobie równych.

 

        Tę oszczędną prozę trzeba czytać bardzo uważnie. Łatwo można bowiem prześlizgnąć się zaledwie po jej powierzchni, wzruszyć ramionami i bąknąć – no i co w tym takiego? Gdy jednak spróbujemy wejrzeć głębiej, poszperać między zdaniami, zapuścić wzrok poza czarne znaki wydrukowane równymi rzędami na białej powierzchni, odkopać wszystko to, co autorka skryła „mimo”, „za” i „pośród”, wówczas wyciągniemy na światło ogrom sensów, sekretów, znaczeń i podtekstów, które wypełnią białe plamy, puste miejsca, brakujące ogniwa. Otrzymamy wielopłaszczyznową, psychologicznie wyrafinowaną i do bólu szczerą historię nas samych. Atheną, Philipem, Dexterem, Elizabeth czy Vicki może być każdy z nas. To ludzie zadowoleni z życia, jakie prowadzą od lat, a przynajmniej tak im się wydaje. Athena i Dexter, w przeciwieństwie do swoich awanturniczych sąsiadów, których nazwali „Państwo Jebaniec”, są przykładnym, zżytym małżeństwem, wychowującym dwóch synów, w tym jednego z niepełnosprawnością intelektualną. Kontakt z nim jest trudny, komunikacja żadna, a nagłe wybuchy emocji ciężkie do zniesienia. Ich codzienność to przewidywalne czynności, co daje wszystkim w tej sytuacji większe poczucie bezpieczeństwa. Nieoczekiwanie w ich życie po 20 latach, niczym tornado, wpada dawna bliska przyjaciółka Dextera. Oprócz własnych problemów i pewnego rodzaju nieobliczalności, wrzuca w ich ustatkowany dom również pełną niepokoju i niezaspokojonych uczuć młodszą siostrę oraz swojego chłopaka,  Philipa, czarującego, uwodzicielskiego i kapryśnego gitarzystę rockowego. Całkiem jakby wsypać w tryby idealnie pracującej maszyny garść piasku, a ona wówczas zacznie skrzypieć, charczeć, kolebać się i rozstrojona wydawać zupełnie inne, nieskoordynowane odgłosy, zanim się zatrzyma. Gdy codzienna rutyna zawodzi na jaw zaczynają wypełzać nieuświadomione dotąd tęsknoty, zapomniane dawno pragnienia, wkracza się jakiś pierwotny zew, kuszący nowymi możliwościami, które mogą wkrótce bezpowrotnie zniknąć, zanim je wypróbujemy.

 

        Odnosi się wrażenie, jakby wokół unosiła się masa odłamków zwierciadła potłuczonego nagłym powiewem świeżego, ożywczego powietrza. W każdym z tych fragmentów widzimy nieco inną twarz bohaterów, wiele ich nieznanych odsłon, a każdy z nich w tych kawałeczkach lustra widzi siebie takiego, jakiego dotychczas nie znał, a nawet nie podejrzewał, jakiego zapewne nie chciałby nigdy ujrzeć. Stateczna żona i opiekuńcza matka konstatuje: „W domu byłam na wpół martwa” i pragnie żyć przez chwilę egoistycznie tylko dla siebie. Kochliwy, chwytający życie przystojniak znajduje ciepło i „odpoczynek wojownika”, a zarazem staje się upragnionym przewodnikiem po nowym dla kobiety świecie przyjemności. Pogubiona, samotna dziewczyna pławi się przez chwilę w domowej atmosferze „idealnej rodziny”, czując się wreszcie potrzebną i próbując jak najlepiej wpasować się w jej ramy. A co robi sprawczyni całego zamieszania? Przygląda się ze spokojną ciekawością destrukcji, niczym operacji na żywym, otwartym sercu, czekając na rezultat zamieszania. Pacjent przeżyje czy tez rozpadnie się na kawałki nie do zszycia.

 

        Każdy jest tu czymś kuszony, a pokusie oprzeć się trudno. Wszyscy mają jakieś ukryte słabości, których się wstydzą, albo wkrótce wstydzić będą. Dla czytelnika to duże przeżycie, gdyż większość z nas odnajdzie się w tej historii w takiej czy innej konfiguracji. Trudno nam będzie później spokojnie zasnąć.

 

        Bohaterów poznajemy w dialogach, w działaniu, w konkretnych sytuacjach. Autorka ani ich nie ocenia, ani nie tłumaczy, nie oceniają też siebie nawzajem. Są równorzędni wobec siebie i wobec całej historii. Wiele rzeczy wybrzmiewa gdzieś pomiędzy, musimy ich sami poszukać, domyślić się ukrytych znaczeń, odczytać niewypowiedziane.  W tym sensie lektura jest wymagająca i niełatwa, choć samą powieść czyta się z przejęciem i na jednym wdechu, a autorka stale nas zaskakuje. To fragmenty codziennych zdarzeń, prozaicznych, tak zwyczajnych, że umykających zwykle uwadze. A jednak to właśnie w powszedniości się sprawdzamy, w kieracie obowiązków i nam może się wymknąć coś takiego jak Athenie o niepełnosprawnym synu: „W głębi serca go porzuciłam (…) To jest praca. Muszę tylko wytrwać do czasu, kiedy będziemy mogli się go pozbyć.” Zmęczenie luzuje kontrolę, jaką sobie narzuciliśmy, na chwilę zapominamy, że gramy rolę i wychodzimy z niej, prawdziwi i bezbronni bez maski.

 

        Pokłon składam nie tylko szczerości narracji, celności autorskiej obserwacji, doskonałości w stosowaniu wielowymiarowego skrótu i piętrowości odczytań tekstu. Nie mogę nie wspomnieć o języku. Tak jak o życiu autorka pisze celebrując jego zwyczajność i tylko od czasu do czasu wrzucając granat zdolny wywrócić stan rzeczy do góry nogami, podobnie postępuje z literackim opisem. Jest on minimalistyczny, po skandynawsku wręcz oszczędny, choć autorka jest Australijką przecież. Powiedziałabym nawet, że chłodny i zdystansowany. Jednak w pozornie proste, zwykłe słowach władowano całe tony emocji, które najmocniej wybrzmiewają właśnie w owych przerwach, pustych niszach. Zaś w miejscach, gdzie uczucia winny dźwięczeć i krzyczeć, obijamy się tylko o głuche echo przemilczeń. I nagle, znienacka odczytujemy tę poetycką ekspresję i w milczeniu ją smakujemy: „on jednak uderzył w jeden cichy akord, rozległy i melancholijny, akord muzyki, na której się nie znała i do grania której była zbyt spięta; stała nieruchomo, słuchając, a on pozostawił ciszę, a potem ją rozwikłał.” Przeplata się tu delikatność z brutalnością, ekstaza z nudą. Tacy jesteśmy, wiele w nas sprzeczności i zaskakujących reakcji, sami siebie nie znamy, więc jak mają nas poznać inni?

 

        „Małe preludia” są też wstępem do nowej przyszłości. Niczym zmiksowana muzyka, której zasadę tłumaczy Philip Athenie: „Na początku wkładasz wszystko, co przyjdzie ci do głowy (…) A potem zaczynasz wyciągać kawałki. (…) Wszystkie są osobno, dopóki nie połączysz ich na innej taśmie. To się nazywa miks.” Z sumy doświadczeń, jakie przyniosła naszym bohaterom ta znajomość, z odmiennego spojrzenia na świat, jakie dostrzegli u siebie wzajemnie, z szoku, w jakim pozostawiły ich własne wybory i myśli, mogą zbudować teraz siebie od nowa. Każde zbierze te okruchy całości, jakie mu będą potrzebne i złoży je na osobnej taśmie. Urodzą się jako inni oni. Czy utrzymają z sobą kontakt, czy ich życie okaże się pełniejsze, bardziej świadome, cóż, tego nie wiemy. Scenariuszy może być wiele, los zdaje się mistrzem w ich tworzeniu.

Doris

        Mamy XXI wiek. Latamy samolotami, penetrujemy Wszechświat, wymyślamy panaceum na każdą niemal chorobę, grzebiemy w fizyce kwantowej (cokolwiek to jest😊) i… wierzymy w gusła! Przynajmniej część z nas wierzy. Tym razem przenosimy się do Nigerii, niezbyt chętnie z początku, ponieważ temat jest bolesny i wręcz szokujący. Dzieci umierają, gdyż są posądzane o czary, o rzucanie uroków, szkodliwą, czarną magię. Malutkie trzy, czteroletnie dzieci! Gdy już zdołamy jakimś cudem opanować zdumienie, słyszeliśmy w końcu nie tak dawno o dramacie albinosów w Afryce, problemie dość podobnym i równie trudnym do rozwiązania, zaczynamy naszą wiedzę porządkować i wciągać się w opowieść o „Matce dzieci przeklętych” – Anji Ringgren Loven, kobiecie niosącej tym dzieciom pomoc i przywracającej je do życia dzięki założonej przez siebie fundacji.

 

        Widzimy też ile może zdziałać reklama w mediach społecznościowych. Jedno magiczne zdjęcie Anji pochylającej się nad zagłodzonym czarnym chłopcem i pojącej go wodą z butelki, obiegło świat w mgnieniu oka, stało się wiralem i nagłośniło problem. Książka jest opisem życia Anji, od dzieciństwa w Danii, w biednej rodzinie, z ojcem zmagającym się z problemem alkoholowym i resztą domowników zmagającą się z pijącym ojcem. Dla Anji i jej dwóch sióstr skałą, opoką, na której zawsze można było polegać była matka. Jej śmierć na raka płuc z przerzutami to zakręt życiowy, z którego siostry, a przede wszystkim sama Anja, długo nie mogły wyjść na prostą. W zasadzie cała przedafrykańska historia życia Anji zawiera się w tatuażach, którymi pokryte jest gęsto jej ciało. Portret matki jest jednym z najważniejszych. Chcemy się im wszystkim przypatrzeć z uwagą, by dotrzeć do genezy jej dobrego serca, umiejętności słuchania ludzi i gotowości, by ruszać im z pomocą, ilekroć jej potrzebują. A także dowiedzieć się, skąd bierze ona odwagę i determinację. Nie jest bowiem ani łatwo ani bezpiecznie podróżować białej kobiecie afrykańskimi koleinami i stawać w poprzek wioskowych, zabobonnych zwyczajów, by ratować kolejne, bezradne dziecko.

 

        Jej biografia daje nam odpowiedzi na te pytania, ukazuje życie niezwykle wrażliwej dziewczyny, której los nie szczędził trudnych sprawdzianów. Przeszła niejedno załamanie nerwowe, jednak po każdym z nich podnosiła się z uporem, by dalej wadzić się z życiem.  Co zrobić, gdy przeżyte traumy prowadzą nas w mroczne rejony lęków, zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych, anoreksji i uzależnień, np. od tatuowania swojego ciała? Kiedy czujemy, że bezwzględnie musimy coś kontrolować, mieć na cokolwiek wpływ, bo inaczej zwariujemy, rozsypiemy się na drobne kawałeczki? Anja zupełnym przypadkiem znalazła cel, a ten dał jej siłę. Dzień, w którym poleciała  do Malawi, jako 33-letnia wolontariuszka, stał się początkiem jej nowego, lepszego, spełnionego bycia: „Wiedziałam, że nie uratuję całego świata. Mogłam jednak zmienić świat dla jednej osoby.” Zaś każde z przywróconych życiu dzieci ma swój niezaprzeczalny udział w uratowaniu Anji od dręczących ją niegdyś demonów.

 

        Z fascynacją przyglądamy się przemianie zagubionej, zalęknionej dziewczyny w stanowczą i energiczną właścicielkę fundacji. Nie stało się to oczywiście z dnia na dzień, doświadczenie wymaga czasu, ważne by uważnie patrzeć i nie powtarzać wcześniejszych błędów. Afryka to próba niełatwa. Całkiem odmienna kultura, wyróżniający kolor skóry, korupcja, bieda – same przeszkody i pułapki. Most ponad nimi przerzuca empatia. Ona nie zna granic ni języków, jest wszędzie jednakowa. Dlatego ludzie różnych narodowości pracujący dla organizacji charytatywnych porozumiewają się bez trudu.

 

        Tak właśnie powstała „Land of Hope” Anji. Problem zaś, wbrew pozorom, jest w Nigerii  olbrzymi. To około 15 tysięcy dzieci rocznie oskarżanych o czary, dręczonych  i zabijanych w swoich wioskach. Widzimy niektóre z nich na zamieszczonych w książce fotografiach – każde,  to jedno życie, którego mogło już nie być, jedno zwycięstwo dobra nad złem i głupotą.  Czytając „Matkę przeklętych dzieci” pozbywamy się złudzeń. To nie romantyzm i malowniczość „Pożegnania z Afryką”, a prawdziwe życie, w którym nic nie jest proste ani przewidywalne i z zasady najlepiej nikomu nie ufać. Jednak Anja, i nie ona jedna przecież, odnalazła tutaj swój cel i swój dom.

Friday, 12 April 2024 21:39

Rijksmuseum W Amsterdamie

Doris

        Wydawnictwo Arkady wydało zjawiskowy album „Rijksmuseum w Amsterdamie”, poświęcony, zgodnie z tym, co sugeruje tytuł, malarstwu holenderskiemu, niderlandzkiemu, flamandzkiemu, a także w niewielkim stopniu włoskiemu, wybranemu ze zbiorów słynnego muzeum. Jest obszerny, pięknie wydany, bogato ilustrowany i równie bogaty w informacje. Twarda, masywna oprawa z kolorową obwolutą, na której widnieje „Młoda kobieta ogrzewająca dłonie – alegoria zimy” Caesara Boetiusa von Everdingena z połowy XVII wieku to zaledwie przedsmak wspaniałości, jakie odkryją przed nami kolejne karty.

 

        Wchodzimy więc do wnętrza muzealnych sal i chłoniemy w zachwycie piękno powstałe setki lat temu, piękno nieprzemijające, wieczne, mimo zmian zachodzących w świecie. Zaczynamy chronologicznie od XIV wieku, od kiedy to malarstwo zaczęło silnie się rozwijać, upowszechniać, zarówno to mocno związane z Kościołem, wiarą, pobożnością, adoracją świętych i Boga, jak też coraz później popularniejsze - portretowe. Jego kierunek i zainteresowania łączyły się rzecz jasna z wydarzeniami historycznymi, przemianami kulturalno-społecznymi, jakie zachodziły dość dynamicznie zarówno w Europie, jak i w niderlandzkich koloniach. Przyglądając się obrazom, twarzom, pejzażom, wizerunkom i udramatyzowanym scenom rodzajowym, mamy jednocześnie możliwość poznać kontekst i genezę tego malarstwa. Zadbali o to autorzy arcyciekawego tekstu, który swadą, a także interesującym podejściem do historii, i historii sztuki w szczególności, dalece odbiega od suchych, encyklopedycznych informacji. Zawdzięczamy to trójce autorów, będących nie tylko pasjonatami sztuki, co wybrzmiewa wyraźnie w treści albumu, ale też jej prawdziwymi znawcami – historykami sztuki i kustoszami w Muzeum Narodowym w Warszawie.

 

        Bardzo podoba mi się grupowanie treści w albumie. Mamy chronologię, czas podzielono na segmenty: wiek XIV-XVI i tutaj najwięcej uwagi poświęcono malarstwu religijnemu, wizerunkom świętych, scenom biblijnym,  mitologicznym. Jest to zgodne z ówczesnymi upodobaniami i modą, a także zapotrzebowaniem na sztukę do licznie powstających kościołów i katedr. Pojawiają się też pierwsze sceny rodzajowe i portrety, które w późniejszych stuleciach zajmują coraz więcej miejsca i w końcu wysuwają się na główny plan. Znacznie więcej jest ich w rozdziale „Złoty wiek XVII” i kolejnych. Poczesne miejsce przypada rodzinie królewskiej, dworzanom, ministrom i innym znacznym osobistościom, ale nie brak też mieszczan i zwykłych ludzi, przechadzających się po targu miejskim czy też odpoczywającym na łonie natury.

 

        Nie mamy klasyfikacji dzieł według nazwisk ich twórców. I doskonale. Są pogrupowane wedle tematyki, co pozwala dostrzec różnorodność kreski, kolorystyki, układu sceny, towarzyszącego jej tła i innych zastosowanych środków wyrazu. Zderzamy tym sposobem ze sobą rozmaite podejścia do tematu, z jakimi można spotkać się na danym terenie w określonym czasie. Możemy dostrzec, do kogo przynależy miano prekursora, kto pierwszy wykazał się nowatorskim spojrzeniem, innowacyjną techniką. Na bieżąco śledzimy więc postęp, rozwój sztuki, co od razu też konfrontujemy ze zmianami w życiu społeczeństwa i wysnuwamy wnioski, kojarząc ze sobą wszystkie fakty.

 

        Tak więc uczcie estetycznej towarzyszy pasjonująca praca śledcza, zachwytom wizualnym – pogłębianie i porządkowanie konkretnej wiedzy. „Rijksmuseum w Amsterdamie”  spełnia wiele ról, jego staranne, przemyślane w każdym calu „fizis” wydatnie się do tego przyczynia. Wiadomo, że w sieci znajdziemy dzisiaj każdą informację i fotografię najbardziej nawet zapomnianego dzieła sztuki. Nic jednak nie zastąpi obcowania z ilustracją  na błyszczącym, kredowym papierze, z widocznym każdym szczegółem pociągnięcia pędzla, z wyraźną, żywą kolorystyką. Wszystko to mamy w albumie Arkad, pachnącym drukarską farbą, co ceni sobie każdy książkoholik, albumie ciężkim i grubym, który bez wahania można nazwać „solidną sztuką” w każdym możliwym znaczeniu tego pojemnego treściowo określenia. Tym bardziej miło nam, redakcji portalu kulturalnego Sztukater.pl, patronować temu monumentalnemu wydaniu.

Friday, 12 April 2024 17:33

Zemsta Stalina

Doris

        Każdy, kto lubi political fiction będzie z pewnością usatysfakcjonowany lekturą. „Zemsta Stalina”  jest kontynuacją „Reder`44”, tyle że znacznie lepszą. Trudno tutaj znaleźć jakiekolwiek błędy, a akcja spowalnia tylko wówczas, gdy autor pragnie przybliżyć nam bohaterów i ich losy oraz wewnętrzne dylematy.

 

        Mamy alternatywną historię II wojny światowej. Zapewne wielu z nas zastanawiało się chociaż raz nad tym, jak potoczyłyby się losy Europy i świata, gdyby Niemcy jednak wygrali wojnę, porozumienia teherańskie nie weszły w życie, karty zostały rozdane zupełnie inaczej… gdzie wówczas znalazłaby się Polska i jaka byłaby jej sytuacja.

 

        No to do dzieła, popatrzmy i poczytajmy, bowiem Piotr Czarnecki roztacza przed nami właśnie taką wizję. Pamiętamy z pierwszej części, że zamach na Adolfa Hitlera w 1944 roku jednak się powiódł, co zmieniło trajektorię wojennych zdarzeń do tego stopnia, że między Niemcami i Zachodem zawarty został pokój, a siły niemieckie skierowały się na Wschód, by nie dać żadnych szans Armii Czerwonej. Podobnie myślą dzielni polscy komandosi. Czas policzyć się z komunizmem, dla którego nie ma miejsca w kraju nad Wisłą. Nadchodzi gorący czas dla rządu Bolesława Bieruta. Dochodzi do udanego desantu wojsk generała Władysława Andersa i generała Stanisława Sosabowskiego. Wszystko dzieje się szybko i w tajemnicy, akcja rozwija się konsekwentnie i zapiera dech. Kto wie, może rzeczywiście cała sytuacja mogła przebiec całkiem podobnie… Może nie musieliśmy żyć przez kilkadziesiąt lat w opresyjnym komunistycznym systemie? Gdzie teraz bylibyśmy, na jakim etapie, gdyby tak się stało? „Po wylądowaniu wzięliśmy wszystkie urzędy z marszu. Akowcy się sprawili, a ubecja i Sowiety byli tak zaskoczeni, że nawet nie mrugnęli. Trochę ich przetrzepaliśmy i wyciągnęliśmy tego sukinsyna Bieruta z Belwederu w piżamie…” – jakże na te słowa śmieją się nam oczy! Zaczęło się od Gdańska i Warszawy, i poszło dalej.

 

        W tym wszystkim są oczywiście nasi bohaterowie, ludzie najzwyklejsi, uwikłani we własne problemy, uczuciowe zawirowania, ale też w historię, której są świadkami oraz uczestnikami. Podążamy śladami kapitana Pawła Redera. Wszyscy, z którymi los go styka, mają za sobą traumatyczne wojenne przeżycia i stratę bliskich. Rodzice, Hania, Greta… Ich rany nie zagoją się prędko.

 

        To nie tylko historical fiction, jedna z lepszych w polskim wydaniu, ale również niezła powieść obyczajowa o ludziach pragnących ułożyć sobie życie, najlepiej u czyjegoś boku, zaznać trochę spokoju, kochać i być kochanym. To nieodłączne ludzkie dążenia, obecne nawet w najmroczniejszych czasach, tym bardziej więc odżywające w nowej, obiecującej rzeczywistości. Jednocześnie zaś wojna zmieniła ludzi. Jednych utwardziła, czyniąc z nich bezwzględnych wykonawców rozkazów, innych poddała silnej indoktrynacji komunistycznych idei, jeszcze zaś innym zmiękczyła serca na cudzy los, nauczyła współczucia.

 

        Tak jak Rederowi z trudem przyszło oswojenie się z „powojennymi” rodzicami, którzy nie tylko się postarzeli, ale też osłabli i zdają się pogodzeni ze swoją, znacznie gorszą materialnie i społecznie sytuacją, tak też działo się i w innych rodzinach. Ludzie spotykając się powojnie zmuszeni byli na nowo się do siebie przyzwyczajać, na nowo poznawać.

 

        Co ciekawe, poruszanie się po mieście nadal było bardzo niebezpieczne. Uważać należało zarówno na Niemców (choć obecnie sojuszników), jak i na rozzuchwalonych Rosjan, którzy jeszcze nie wiedzieli, ze stoją na straconej pozycji, a po mieście poruszają się już dywersanci. To koncepcja pomocna, by tworzyć dramatyczne sytuacje i kulminacyjne, przygodowe momenty z dreszczykiem. I tego w powieści nie brakuje. Jak też nieoczekiwanych zauroczeń, przy czym narodowość nie stanowi żadnej przeszkody, serce nie sługa, a na chemię nie ma silnych.

 

        Jak widać wątków jest sporo, bardzo różnorodnych, każdy znajdzie w powieści coś dla siebie. Polecam i zapewniam – nudy nie będzie.

Thursday, 11 April 2024 23:32

Królowa Gór

Doris

        Czemu powieść, uhonorowana w Austrii prestiżowymi nagrodami, u nas przeszła niemal bez echa, pozostanie dla mnie zagadką.  Przecież jest doskonała, nowatorska w formie i odważna w podjęciu tematyki ostatecznych wyborów. Tytuł myli wszelkie tropy. „Królowa Gór” nie oznacza powieści podróżniczej czy przygodowej, choć przewrotnie jest zarazem każdą z wymienionych. Podróżujemy w głąb umysłu człowieka śmiertelnie chorego, dotykamy jego emocji i jest to dla nas wyprawa ze wszech miar zaskakująca. Autor  bowiem stan swojego bohatera niejako sankcjonuje, sam bohater też uznaje to tragiczne status quo, z którym codziennie próbuje się pogodzić, żyć z nim w wymuszonej zgodzie i pokoju. Nie napotkamy tutaj tkliwej litości, ani też rozpaczy czy buntu. To po prostu zaistniały fakt.

 

        Akcja rozgrywa się głównie na terenie zakładu opiekuńczego, miejsca, gdzie takie dramaty są powszednim zjawiskiem. Pacjenci cierpią, personel zmaga się z nadmiarem obowiązków i własnymi problemami. Codzienna rutyna, w którą trzeba się wpasować i w niej odnaleźć. Śniadanie, leki, terapia, telewizja, spacer w ogrodzie, obiad, nuda… myśli… za dużo myśli… sen.

 

        Robert Turin jest zaledwie po czterdziestce, wie jednak, że jego życie nie potrwa długo.  SM, przeklęte dwie litery, oznaczające stwardnienie rozsiane, a więc wyrok bez zawiasów, już unieruchomiło go na wózku, pozbawiło węchu i niemal wzroku, ma zaś wobec Roberta plany dużo poważniejsze, można by rzec – ostateczne. Łzy ni krzyk niczego nie zmienią. Sclerosis multiplex to pani bez serca, nieprzekupna i konsekwentna. Nasz bohater zerwał więc z dnia na dzień z przeszłością. Teraz żyje życiem oddziału, w milczeniu, sponad kolejnego kieliszka gruner weltlinera obserwuje, zapamiętuje i rozważa. Zna bolączki zakładu, a nawet bardzo osobiste, rodzinne problemy personelu. Ci ludzie i to miejsce to teraz jego cały świat. Żona, Irena, przychodzi w weekendy, a czas płynie przecież dalej i przechodzi w poniedziałek, we wtorek… tydzień po tygodniu… miesiąc po miesiącu… rok po roku…

 

        Jeśli wydaje się Wam, że o chorobie i śmierci można i trzeba mówić tylko odpowiednio podniosłym tonem, ocierając łzy, to Daniel Wisser udowadnia, że da się to uczynić zupełnie inaczej. Jego powieść oscyluje nieustannie między powagą, a śmiechem, między najbardziej uniwersalnymi dylematami etycznymi, a banalną, czasami zabawną czy nawet absurdalną prozą życia. Wymaga od nas przemyśleń, jednocześnie rozświetlając mrok iskrą dowcipu, rozczulającą uwagą albo bezlitosną drwiną. Robert Turin wiele rzeczy musi przemilczeć, schować w sobie, to bardzo osobiste historie, przeznaczone tylko dla ucha najlepszego kumpla. On zaś ma takiego, wypróbowanego. W takich sytuacjach rozmawia ze swoim, nieżyjącym od dawna kotem, wielbicielem Rolling Stonesów i mistrzem zgryźliwości. Z racji dawnej bliskości i obecnego statusu nieboszczyka, Dukakis z pewnością jest godny zaufania. On jeden zna wszystkie tajemnice Turina, nawet takie, jak tlący się w nim jeszcze erotyzm, podsuwający mu myśl, jak „bardzo chętnie stanąłby prosto na kilka sekund, by po utracie równowagi, upadając, chwycić Milę za biust i przytrzymać się go.” Tymczasem zaś nie jest w stanie nawet unieść się w fotelu, podczas gdy cholerne niebo „bez żadnej reakcji przygląda się jego rozpadowi.”

 

        Robert poważnie rozważa wspomagane samobójstwo. To dylemat moralny, ale też prawo każdego człowieka do wolności decydowania o sobie. Nasz bohater nie działa pod wpływem chwili, nie spieszy się, korespondując ze szwajcarską kliniką bije się z myślami. Wie, że czas podejmowania przez niego świadomych decyzji i sprawnego komunikowania się z otoczeniem dobiega końca. Niedługo będzie zmuszony poddać się władzy i woli innych. Potrzebuje jednak pomocy, ktoś musi zawieźć go do Szwajcarii, czyli de facto pomóc mu odejść. Mamy do czynienia z trudnymi wyborami, dla większości nie do wyobrażenia, powodującymi cały szereg wątpliwości, wyrzutów sumienia i duży lęk. Czy wolno nam prosić o pomoc w tak problematycznej kwestii, czy decydując się na odejście, gdy jest to na razie sytuacja hipotetyczna, jednak nie zmienimy zdania, kiedy będzie już za późno? Lęk przed bólem, przed bezradnością i skazaniem na korzystanie z pomocy w najprostszych czynnościach życiowych to jedna strona medalu. Jest jeszcze odwieczny, silny instynkt życia, trzymania się go kurczowo mimo wszystko i wbrew wszystkiemu. Co zwycięży? Przy tym bliscy też muszą dokonać wyboru, który nigdy nie będzie dobry. Pozostaną ze świadomością, że utorowali komuś drogę do śmierci, albo wręcz przeciwnie, nie pomogli mu odejść godnie i świadomie. Z tymi i podobnymi refleksjami będziemy mierzyć się w trakcie lektury i jeszcze długo po jej ukończeniu.

 

        Czy lubimy Roberta Turina? Nie bardzo da się on lubić, ze swoją skłonnością do manipulacji, niechęcią do kobiet i roszczeniowością. Stanowczo większą sympatią darzymy jego zabawnego, złośliwego kota Dukakisa, który nigdy nie pozwala zapędzić się w kozi róg, a do tego zawsze ma gotową ironiczną i trafną puentę. Jednak Robert przecież umiera, z całą tego tragiczną świadomością, nie pora więc rozliczać go z zachowania. Irena, ukochana żona,  jeździ po świecie, pracuje i robi karierę, jest piękna i pełna wdzięku, co można podziwiać co tydzień, gdy odwiedza Roberta na oddziale. Jego „domem zaś jest zakład opieki, czwarte piętro, oddział czwarty, pokój numer 409” i tylko spoza jego zakratowanych okien ogląda prawdziwe życie, które toczy się zupełnie gdzie indziej i bez jego udziału. Kiedyś był mężczyzną, był mężem, kochankiem, współwłaścicielem formy IT, uwielbiającym swoją pracę… „tyle, że nigdy nie miał czasu dla tych ludzi i kotów, którzy byli mu najbliżsi. A dzisiaj tego żałuje (…) Teraz już nie jest Robertem Turinem, tylko panem Turinem. Nie jest już Ja, tylko On (…) jest w pewnym sensie kastrowanym kocurem.” Nie śmie spytać, czy Irena z kimś się spotyka, odpycha wspomnienia, po kolei oddaje kolejne pola… Zapomina się z butelką ulubionego wina, rozmawiając z imaginacją kocura. „Pan Turin pije! Jak dobrze robi mu zimne wino! Jakie lekkie w dotyku wydaje się nagle jego ciało. Jakie przyjemne jest to łaskotanie w brzuchu.” Na razie stara się utrzymać na powierzchni życia, zapewniając jednak sobie honorowy odwrót.

 

        Prawdopodobnie nie przepadamy więc za naszym bohaterem, jednak im bardziej go poznajemy, tym lepiej rozumiemy. Autor poprzez zastosowane zabiegi formalne wydatnie pomaga nam przebić się przez pancerz zobojętnienia i stoicyzmu, jaki Robert Turin na siebie nałożył. Słuchamy jego rozmów z ludźmi, ale też osobistego, prowadzonego wewnątrz umysłu dialogu z przewrotnym kocurem. Dukakis zaś nie bierze jeńców, doskonale wie, jak wygląda prawda i bez ogródek serwuje ją Robertowi. Głośno wypowiadane słowa są też konfrontowane z prawdziwymi myślami, będącymi najczęściej ich przeciwieństwem, graficznie wyodrębnionymi w równoległej kolumnie tekstu. To, co wymyka się nieopatrznie, a nie powinno wybrzmieć – jest przekreślone, zaś słowa „tabu” (śmierć, samobójstwo, zabić się itp.) zamazane czarnym tuszem całkowicie. W dodatku nasz bohater słyszy nie tylko głos nieżyjącego kota. W kluczowych kwestiach możemy poznać, co na dany temat myślą inni – hipotetycznie rzecz jasna, w rzeczywistości bowiem nie ma ich przy Turinie. Te nietypowe środki wzbogacają narrację, ujawniają bardzo różne oblicza bohatera, a i sam problem oświetlają z rozmaitych stron. Sprawia to dziwne wrażenie tekstu pokreślonego ręką surowego cenzora, w żaden jednak sposób nie zakłóca przejrzystości, podkreśla ją nawet i porządkuje, nadając utworowi ciekawe, teatralne ramy i konwencję.

 

        „Świat jest damską torebką. Tego, czego człowiek szuka, bo właśnie potrzebuje, nie może znaleźć. Ale za to znajduje tysiąc innych rzeczy, o których nawet nie wiedział, że istnieją.” Z nich próbuje budować swoje życie, nimi się otacza, je akceptuje, a w końcu też musi się z nimi pożegnać. Jaki jest swiat Roberta Turina? Warto go poznać, jest w nim wiele prawdy, na którą złożyły się życiorysy wielu ludzi poznanych przez Daniela Wissera, również takich, o których tylko usłyszał, ale też i on sam zostawił w „Królowej Gór” cząstkę siebie. I jeszcze ta obłędna okładka – kot złożony z tego, co najważniejsze, ale niewypowiadalne, z tajemnicy i prawdy – kot przyjaciel z niewyparzoną gębą. Brawo Frycz i Wicha!!!

Page 1 of 70

Współpracujemy z:

BIBLIOTECZKA

Karta Do Kultury

? Jeżeli zalogujesz się na swoje konto, będziesz mógł bezpłatnie:
*obserwować pozycje wydawnicze, promocje oraz oferty specjalne
*dodawać je do ulubionych
*polecać innym czytelnikom
*odradzać produkty, po które więcej nie sięgniesz
*listować pozycje, które posiadasz
*oznaczać pozycje przeczytane/obejrzane
Jeżeli nie masz konta, zarejestruj się, zapraszamy do rejestracji!
  • Zobacz Mini Tutorial