Protzner
-
Marność. Mam zły nawyk oglądania filmów, które mają ładne, ciekawe plakaty. Tak było w przypadku "Dark was the night", a także ostatnio, kiedy zobaczyłem (niestety) "Na wysokości".
Fabuła filmu mogłaby się zamknąć w 10, może 15 minutach. Do schematu typowego scenariusza amerykańskiego horroru, twórcy przykleili samolot jako miejsce akcji... Co na tyle ograniczyło miejsce, by całość była jeszcze bardziej przewidywalna, niż w typowych produkcjach tego rodzaju.
Grupka amerykańskiej młodzieży wybiera się samolotem na koncert. Samolot jest niewielki, wypożyczony od nie wiadomo kogo, a więc również całkowicie nieprzygotowany do lotu (podobnie jak młoda pilotka, której najczęstszą kwestią wypowiadaną w filmie jest "nie wiem!"). Coś tam się poluzowało, głupie zabawy brawurowych dzieciaków jeszcze pogorszyły sprawę i proszę: wszyscy znaleźli się po uszy w kłopotach – samym sercu jakiejś niebotycznej nawałnicy, gdzie zaczynają się dziać dziwne rzeczy.
Chyba rozumiem zamysł twórców. Klaustrofobiczne wnętrze samolotu i upchnięci ludzie o wyjątkowo zszarganych nerwach tworzy odpowiednie tło do horroru, ale to, co dzieje się później... Nie, to przerasta granice wszelkiego sensu. Zacznijmy od tego, że fabuły było po prostu za mało. Nie wystarczy, by w filmie każdy po kolei wpadał w panikę z jakiegoś powodu, by stał się ciekawy. A główny powód, dla którego ogląda się taki film (czyli faktyczne zagrożenie) pojawia się dopiero na końcu, na jakieś 5 minut. Nagromadzenie "niesamowitych zbiegów okoliczności" rodem z "Mody na sukces" też jest zbyt duże jak na ograniczoną przestrzeń jednego samolotu (ona znała jego rodziców a on znał jej rodziców, ale o tym nie wiedzieli, i to wszystko okazuje się przypadkiem kiedy już mają umrzeć, bo to najlepszy czas by sobie wyznać wszystko co chciało się wyznać w bardziej dogodnych momentach).
Wątki pseudofabularne (bo tylko tak można określić to, co dzieje się między drętwo zagranymi bohterami) przetykane są co bardziej bezsensownymi śmierciami kolejnych bohaterów. A na czołówkę bezsensu wysuwa się chłopak podciągający się do samolotu na linie do wspinaczki – mistrzostwo! Potem jest już tylko lepiej: pasażerski samolot dzielnie wytrzymuje uderzenia ogromnego monstrum nawet nie zmieniając kursu, a przez wybitą przednią szybę bohaterów owiewa lekka bryza pozwalająca na ładne ujęcia ich rozemocjonowanych twarzy.
Skoro już o twarzach mowa – nieczęsto widuje się tak sztywno i bez polotu zagrane postaci. Właściwie jest tu pięciu aktorów, z kótrych żaden nie zasługuje na ciepłe słowo: Jessica Lowndes, Julianna Guill, Ryan Donowho, Landon Liboiron i Jake Weary. Większość z nich ma doświadczenie głównie w niskobudżetówkach i głupawych horrorach, co z resztą widać po wypracowanych elementach mimiki: przerażenie, wściekłość i bezdenna pustka w czasie wolnym.
Muzyki w filmie praktycznie nie ma. Znacz się – coś tam w tle niby słychać, ale co? Nie wiadomo, nic nie rzuca się w ucho. Podobnie jest ze scenografią, czyli w gruncie rzeczy wnętrzem samolotu. Jedno, co w tym filmie jest zrobione dobrze (jak na niski budżet), są efekty spejalne. Nawet scena dyndania na linie z samolotu wygląda mniej głupio, bo nie jest aż tak sztuczna jak mogłaby być. A największe wrażenie robi "finałowy potwór" – szkoda, że nie pokazali go nieco więcej. Właśnie za efekty i wykonanie w ocenie znalazł się ten dodatkowy punkt.