Wersja dla osób niedowidzącychWersja dla osób niedowidzących

Krystyna Januszewska

Personal Info

  • Birth Name: Brzeg, Polska
  • Nationality: Polska
  • Speak Language: Polski
  • Citizenship: Polskie
  • Books:

    "Dolina Motyli"

    "Dziedzictwo"

    "Nasze Polskie Wigilie W Opowiadaniach"

    "Niebo Ma Kolor Zielony"

    "Ostatnia Kwadra Księżyca"

    "Przytulać Kamienie"

    "Rozbitek@Brzeg.Pl"

    "Trzy Światy Czyli Maryśka, Anioł I Szalona Muneguita"

Biography

Krystyna Januszewska - pisarka, publicystka, także malarka. W 1978 r. ukończyła biologię na poznańskim Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza. Jeszcze w czasie studiów wyszła za mąż i urodziła córkę i syna. Razem z rodziną osiedliła się w Chodzieży. Pracowała w Sanatorium Przeciwgruźliczym. Po kolejnej przeprowadzce – do Rogoźna w okolicach Poznania – piastowała m.in. stanowisko kierownika laboratorium analitycznego. W 1985 r. na świat przyszedł jej drugi syn. Następnie prowadziła firmę sprowadzającą narzędzia ze Szwecji, a w 1992 r. otworzyła własne laboratorium analityczne.
Zamiłowanie do zajęć ściśle związanych z kulturą odziedziczyła po rodzicach. Najpierw zaczęła malować. W 1983 r. złożyła swoje prace przed komisją, która przyznała jej legitymację nieprofesjonalnego artysty. Zajmuje się też rękodziełem – sprzedaje ręcznie malowane przez siebie obrusy. W 1996 r. w miejscowej prasie ukazywały się jej felietony o sztuce. W 1998 r. otrzymała pierwszą nagrodę w konkursie pisma „Twój Styl" za opowiadanie, które wydano w zbiorze „Historie prawdziwe". Cztery lata później opublikowała powieść „Przytulać kamienie". Jej kolejne książki to m.in. „Niebo ma kolor zielony", "Dolina Motyli", „Trzy światy" i „rozbitek@brzeg.pl"; – nominowana w 2008 r. do Nagrody Mediów Publicznych „Cogito" a także "Ostatnia kwadra Księżyca".

Interview

TWÓRCZOŚĆ TO RANA, KTÓRA SIĘ NIE GOI

Kiedy czytelnik poznaje Pani książki, a potem dowiaduje się, jaką obrała Pani drogę zawodową – jest zaskoczony. Jak to się stało, że nie pomyślała Pani o pisarstwie na początku swej kariery zawodowej, już na studiach?

Błędem było już to, że nie od razu poszłam we właściwym kierunku. To był czysty pragmatyzm. W latach siedemdziesiątych trzeba się było raz zdecydować na kierunek studiów. Jedna uczelnia i tylko jedna możliwość na rok, żeby złożyć gdzieś dokumenty. O malowaniu jeszcze nie myślałam, pisanie było już jednak marzeniem, niestety realia nie pozwalały. Na studia polonistyczne nie miałam szans z powodu ortografii. Wtedy nie znano określeń dysleksja, czy dysgrafia. Po prostu robiłam błędy i nie byłabym w stanie zdać egzaminów wstępnych. To dziwne, że tak trudno przyswoić sobie pisownię kilkudziesięciu słów, a jednak się zdarza. Ta ułomność objawia się u mnie także w życiu codziennym. Gdy mam do wyboru więcej niż jedną opcję, zawsze mam wątpliwości. Wiele rzeczy robię mechanicznie, bo gdy tylko pomyślę, tracę pewność siebie. Biologia była kompromisem pomiędzy tym, co było bliskie memu sercu, a tym, co leżało w granicach możliwości. Kierunków na uczelniach było mniej niż teraz, a kandydatów cała masa. W liceum nr 11 w Poznaniu, do którego uczęszczałam, w jednym roczniku było po siedem klas, a w klasach po czterdzieści osób.

 

Nie żałuję jednak swojego wyboru. To były miłe studia. Skończyłam je z dodatkowym kierunkiem pedagogicznym, co od razu predysponowało mnie do zawodu. Jednak w szkole nigdy nie uczyłam. Mój mąż bał się nauczycielek, twierdził, że są mądrzejsze niż radio i on tego raczej nie udźwignie. Żeby więc nie niszczyć małżeńskich relacji [śmiech], zostałam analitykiem i zaczęłam pracę w szpitalu. Moje życie było i jest dość barwne, byłoby dobrym materiałem na książkę. Studia skończyłam „w podskokach", nie mogłam sobie pozwolić na zwłokę. W międzyczasie bowiem wyszłam za mąż i urodziłam dwójkę dzieci. Z takim bagażem trzeba było sobie bez ociągania poradzić, znaleźć pracę, mieszkanie, własne miejsce na Ziemi. Nie było więc łatwo, i w takich warunkach nie mogłam nawet pomyśleć o sobie i o tym, co dla mnie ważne i co chciałabym w życiu robić. Dekada od roku 1980 do 1990 to był okres bezmyślnej egzystencji w pogoni za skarpetkami, mlekiem w proszku, masłem dla dzieci, kredkami do szkoły, a jednocześnie lata, w których mogłam dzieciom poświęcić wiele czasu. W kraju nic się nie działo, za to w rodzinach wiele. Kwitło życie towarzyskie, wspólne wyjazdy do lasu, pod namiot, na działkę. Stare było w rozsypce, nowe nie działało. Dopiero po roku 1990 zaczęły się pojawiać możliwości. W tym czasie urodziłam trzecie dziecko, syna, a kiedy i on nieco podrósł, zaczęłam myśleć o sobie. Była we mnie niezwykła i dość natarczywa potrzeba tworzenia. Próbowałam znaleźć płaszczyznę aktywności, która da mi odskocznię i pozwoli wyjść z cienia domowych obowiązków i powinności na światło i do ludzi. Bałam się szarości, nudy, powtarzalności w życiu, chciałam czegoś nowego, twórczego. Zaczęłam malować. A potem pisać. Ale wcześniej powołałam do życia własne laboratorium analityczne. W roku 1992, jak przystało na kobietę aktywną zostałam bizneswoman.

Jak potoczyła się Pani kariera zawodowa?

To jest właśnie temat na książkę, nie wiem tylko śmieszną czy smutną. Dorabiałam już na studiach. To były studia dzienne, więc tylko wtedy kiedy był na to czas, a dzieci grzecznie spały w łóżeczkach. Robiłam z kolorowych kokardek małe różyczki, a z zielonego filcu gałązki i listki. Powstawały z tego małe broszki, wtedy były hitem. Pomagała mi mama sprzedając je w pracy i wśród swoich znajomych na całym osiedlu. Rozpoznawałam je później na ulicy. Nie zarabiałam wiele ale starczyło na bieliznę dla dzieci. W 1978 roku ukończyłam biologię na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu i zasiliłam kadrę pracowników laboratorium w Szpitalu Przeciwgruźliczym w Chodzieży. Mąż miał stypendium, a więc zagwarantowaną pracę i mieszkanie. Jednak już w roku 1980 udało nam się przenieść do Rogoźna, chodziło o to, żeby być bliżej Poznania. Znalazła się dla mnie praca w przychodni na stanowisku kierownika laboratorium. Już wtedy zaczęłam trochę malować. W tym czasie udało mi się zdobyć także uprawnienia artysty nieprofesjonalnego. Egzamin odbywał się w Pile i wydawano specjalne legitymacje. Kiedy w 1985 roku urodziłam Piotra, żeby się nie „obijać" na urlopie wychowawczym i mieć własne pieniądze założyłam firmę „Malowanie na tkaninach". Marzyłam o własnej drukarni, ale na to nie było mnie stać. Znajomi kupili w Niemczech farby akrylowe na bawełnę i płótno, cudowne, barwne, łatwe w użyciu i utrwalane po prostu żelazkiem. Zaczęłam malować, najpierw smerfy i motylki na poduszkach dla dzieci, a potem obrusy. To było przyjemne zajęcie i niezwykle twórcze, ale bardzo czasochłonne, a ja potrzebowałam pieniędzy. W związku z tym obok malowania, a potem na większą skalę założyłyśmy z siostrą męża spółkę z o.o. Sanpol. Tym sposobem zostałam prezesem spółki handlującej narzędziami szwedzkiej firmy Sandwik z wyłącznością na Polskę. Ale handel nie był moim przeznaczeniem. Nie dałam rady dojeżdżać do Poznania, albo z towarem po kraju pilnując jednocześnie domu i trójki dzieci. Firma pozostała w rękach szwagierki, a teraz jej dorosłych dzieci. Dalej prosperuje i świetnie sobie radzi. Ja postanowiłam wrócić do korzeni i robić to, co potrafiłam i lubiłam. Sprzedałam starego malucha, starczyło mi na połowę aparatu do robienia analiz. Mimo to, w roku 1992 narodziło się Laboratorium Analiz Medycznych i działa na pełnych obrotach. Po roku 2000 wiele się zmieniło w polskiej służbie zdrowia. Musiałam zdobyć nowe uprawnienia, żeby móc prowadzić własną firmę. Udało się, a moje laboratorium zostało wpisane na listę NZOZ-ów i mogło współpracować z NFZ-tem. Zanim to jednak nastąpiło, miałam za sobą trudne lata i sporo pracy. Dziś żartuję sobie wspominając, wtedy nie spałam po nocach.

Pracuje Pani bardzo intensywnie – zarządza, zajmuje się pacjentami. Do domu wraca Pani późno, pisze wieczorami... Jak to się stało, że nie wybrała Pani dotąd tylko jednej drogi? Jak godzi Pani pracę z pasją i potrzebą pisania?

Nie mam odwagi rzucić pracy zawodowej dla książek. Znam nieco realia, wiem, że nawet wtedy, gdy pisze się poczytne powieści, dochody z nich nie są wielkie. Raz, drugi może się udać, wpadnie lepszy zarobek, ale potem przychodzą lata niepewności, czy będzie czym zapłacić rachunki. Nie jestem idealistką, wiem, co znaczy lęk o finansowe jutro. Dlatego jestem dorosłą Anią, która musi żyć w światach równoległych, a jednak bardzo odmiennych.

Kobiety piszące są bardziej niż inne Aniami z Zielonego Wzgórza. Jak ona – żyją w dwóch światach, tym realnym, egzystencjalnym i tym po drugiej stronie lustra. Krążą tak w obie strony, przeskakując przez szklaną ścianę raz w jedną, raz w drugą stronę. Czasami gubią się i prawie zawsze, bez względu na sukcesy rodzinne, zawodowe, pisarskie... są nieszczęśliwe.

Autorka Ani, Lucy Maud Montgomery, mimo sukcesów była kobietą nieszczęśliwą. Za fasadą wielkiej marzycielki, wytrwałej i uznanej pisarki, troskliwej, pracowitej żony i przykładnej matki mieszkała osoba niespełniona, kobieta rozdarta życiowo i zmęczona psychicznie. Zabiło ją ciągłe przeskraczanie lustra, poczucie niedoskonałości, tego, że w niczym nie była najlepsza, ponieważ nie miała odwagi niczego porzucić. Okoliczności jej śmierci nie są do końca jasne. Miesiąc przed śmiercią napisała: „Moje życie było piekłem, piekłem, piekłem. Mój umysł, wszystko, dla czego żyłam – świat oszalał. Moje życie powinno wkrótce dobiec kresu. Nikt nie podejrzewa, w jakim strasznym stanie jestem".

Odeszła 24 kwietnia 1942 roku. Oficjalnie podano, że na atak serca. W rzeczywistości ponoć otruła się. List pożegnalny, pozostawiony przy łóżku, został utajniony przez rodzinę z uwagi na pamięć i renomę pisarki, będącej już wtedy bohaterką narodową Kanady.

Nowotwór melancholii, choroba dwóch stron lustra pokonała także inne piszące Anie. Virginia Woolf i Sylwia Plath pragnęły normalnie żyć, spełniać się na wielu płaszczyznach, ale twórczość była jak rana, która nie chciała się nigdy zagoić. Chciały cieszyć się codziennością, a jednocześnie zmieniać życie czytelnika, budzić go i chłostać, wstrząsnąć i kwestionować jego wybory.

To uczucie rozdarcia jest Pani dobrze znane...

Mnie pisanie też bardzo boli... I nie mam odwagi niczego porzucić. Już wiem, że w niczym nie będę najlepsza, niestety czasu nie da się rozciągnąć. Trzeba dorosnąć, dojrzeć, trochę się zestarzeć, żeby mogła powstać książka. Kim jesteśmy u progu dorosłości, czego oczekujemy od życia, o czym śnimy dla siebie po nocach, marzymy w majowe wieczory, planujemy jesienią, gdy idziemy aleją drzew obsypaną żółknącymi liśćmi, gdy nasza dusza jest taka młoda i ufna? Tyle nam się chce zakosztować, tyle doświadczyć, dotknąć cząstką własnego jestestwa. Przyspieszony oddech młodości rozsadza głowę – śmiać się ze szczęścia, płakać, tańczyć jak Gene Kelly w „Deszczowej piosence"? Wszystko wydaje się proste, czyste i możliwe, perspektywa jak w panoramicznym kinie. Potem mijają lata. Dlaczego tak szybko? Coraz bliżej horyzont, spojrzenie wstecz i przed siebie, zdziwienie, że tak się jakoś inaczej złożyło. Słońce wschodzi i zachodzi tak samo, tylko my jesteśmy inni, chociaż ci sami.

Jak to jest żyć intensywnie po dwóch stronach lustra?

Wszystko się z sobą splata. Pisanie to proces, który musi potrwać. Poza pracą absorbuje mnie bardzo rodzina. Trójka dzieci – trzy nowe rodziny, bardzo kochane; troje wnucząt, one są jeszcze ważniejsze. Cenię sobie życie rodzinne, lubię gdy jesteśmy razem. Mam także rodziców, siostrę, nic bez nich dziać się nie może. Są znajomi i przyjaciele. Wiele ważnych osób, i wszyscy tworzą moją historię. Wystarczy tylko spisać.

Nie spieszę się z wydaniem kolejnej książki, podczytuję ją, czasem coś poprawię. Czekam aż dojrzeje. Chcę, żeby była smaczniejsza. Zarabiam na życie, więc sprawa pieniędzy nie jest pierwszorzędna. Teraz wszystko robię dużo wolniej. Wiem, że jak Magda z „Ostatniej kwadry" nie będę już wielką pisarką, ale piszę, bo lubię. Przez te kilka lat jeździłam trochę na spotkania autorskie, nagadałam się i dojrzałam w czasie tych rozmów. Zrozumiałam, że popularność to nie jest wygodna rzecz, bo zmusza do czegoś, za czym się nie przepada. Sprzedawać książki razem z własnym ego to trochę za wiele, a przecież nie da się inaczej stojąc twarzą w twarz z czytelnikiem.

Właśnie w tej chwili pielęgnuję kolejną książkę, podlewam ją, dokarmiam, otulam. Niech sobie spokojnie rośnie. To będzie książka prawdziwa, o ludziach z krwi i kości. Historia, która się kończy i dlatego jest taka ważna. Odchodzą ci, którzy jeszcze pamiętają, czas nagli, trzeba ją zatrzymać dla wnuków, dla tych, co przyjdą po nas.

Czym jest dla Pani proces tworzenia? Co zmusza do takiego wysiłku?

Początkowo pisanie było odskocznią od zwyczajności, ucieczką do świata fantazji przed dniem wypełnionym powtarzanymi bez końca czynnościami. Takim namiotem tlenowym, w którym odzyskiwałam wiarę w ludzi, w uczucia, szukałam czułości i zrozumienia. Potem było ciekawością, dokąd mnie to zaprowadzi. A teraz jest wypełnianiem zobowiązań w stosunku do siebie i tych, którzy czekają na moje książki – jeśli tacy istnieją, a zakładam, że tak.

Najpierw chciałam się trochę wyżalić na braki, które odczuwałam. Nie należę do osób asertywnych. Nie upomnę się, jeśli czegoś mi brakuje, po prostu przełykam ciernie z uśmiechem. Próbowałam wyrazić wszystko na piśmie, było mi wtedy łatwiej. Ale to mi przeszło, więc nasuwa się przypuszczenie, że pisanie było dla mnie terapią. Teraz mam inną misję. Zostawiam siebie na boku, moje udręki nie są na tyle ciekawe, żeby je z siebie wypruwać. Pisanie o sobie jest zbyt wyczerpujące, nieomal zabójcze. Teraz chcę odsłonić przeszłość ludzi, którzy odchodzą i czasy, które minęły. Ostatni świadkowie tych zdarzeń teraz mają głos. To ostatni moment, żeby ich wysłuchać, bo za chwilę już nie będzie z kim rozmawiać.

W jaki sposób odkrywała Pani w sobie pisarkę?

Zawsze lubiłam pisać, bo byłam nieśmiała. Pisałam do szuflady. Kiedy pojawiały się jakieś problemy, przelewałam je na papier i z czasem stwierdziłam, że całkiem nieźle mi to wychodzi. W 1995 roku redaktorka czasopisma regionalnego zaprosiła mnie do współpracy. Zaczęłam pisać felietony. W roku 1998 dostałam pierwszą nagrodę „Twojego Stylu" za opowiadanie „Odwiedził mnie mój mąż" i dalej już samo poszło.

W roku 1997 miała już Pani gotowe dwie książki.

Tak. Wydawnictwo ogłosiło konkurs, w którym wzięłam udział. I dziś mogę stwierdzić, że otworzył mi on drogę do pisarstwa. To były lata, kiedy nie było jeszcze takich możliwości, jak dziś. Nie można było oddać komuś tekstu, żeby go zainteresować. Literaci tworzyli dosyć hermetyczną grupę. Dlatego kiedy tylko pojawiły się nowe możliwości, trzeba było z nich korzystać.

Na konkurs wysłałam dwie książki – „Ostatnią kwadrę księżyca" i „Przytulać kamienie". Liczyłam, że jeśli nie jedna, to może druga zyska uznanie jury. Potem dowiedziałam się, że obydwie doszły do finału. Jednak to „Kamienie" zostały wyróżnione.

Jak dowiedziała się Pani o konkursach?

Wszystko, co się wtedy wydarzyło, było sprawą przypadku. Mąż znalazł ogłoszenie o konkursie i stwierdził, że powinnam spróbować. Trochę to zbagatelizowałam – kto w Warszawie chciałby czytać takie rzeczy? Opowiadanie jednak machnęłam bez wielkiego wysiłku. Minął rok od wyznaczonego terminu. To długo. Wszyscy zapomnieliśmy o konkursie. Pod koniec kwietnia Iwona Banach, moja znajoma, jedna z uczestniczek konkursu, zadzwoniła do mnie informując, że zdobyłam główną nagrodę. To było jak grom z jasnego nieba. Ale jeszcze niczego nie rozstrzygało. Nawet po wręczeniu nagród z wielką pompą, po zwiedzaniu redakcji „Twojego Stylu" i po powrocie z Warszawy nie miałam planów pisarskich. Nawet po tym, kiedy Krystyna Kofta do spółki z Tomaszem Jastrunem stwierdzili, że mam dryg do pisania, a dyplom chwalił mój literacki styl – nadal niczego nie planowałam. Miałam trójkę dorastających dzieci, na głowie ich matury, egzaminy na studia i swoją pracę zawodową. Po jakimś czasie znowu zadzwoniła Iwonka Banach, informując mnie, że jest konkurs wydawnictwa Zysk i S-ka i powinnam spróbować. To niesamowite – przecież byłam jej konkurentką, ona także startowała. Wszystko zawdzięczam jej, to ona była wtedy moim dobrym duchem.

Napisałam w ciągu roku dwie książki, obydwie doszły do finału, ponieważ podpisane były innymi pseudonimami. Nagrodzono „Przytulać kamienie". Ale wydawnictwo nie zdążyło mnie zawiadomić o nagrodzie, która miała być ogłoszona na Targach Książki w Warszawie. Moja córka pracowała wówczas w studenckim radiu „Afera" i jechała na Targi jako przedstawiciel tego radia. Zabrałam się z nią, żeby na własne oczy zobaczyć kto otrzyma nagrodę. Gdy wśród trzech nazwisk usłyszałam swoje – byłam zaskoczona. Nie byłam przygotowana. Odbierałam gratulacje w starym swetrze, wytartych spodniach, z rozwianym włosem...

Czy wtedy otwarła się już droga do kariery pisarskiej?

Nie tak prędko... Odebrałam gratulacje, jednak książka nie została od razu opublikowana. Wydano tylko pierwszą nagrodzoną pozycję, pozostałych dwóch, w tym mojej – już nie. Od czasu do czasu dzwoniłam w tej sprawie do wydawnictwa, ale całkiem straciłam nadzieję. Dopiero, kiedy przyjęto do pracy nowego redaktora, Jana Grzegorczyka, który ze zdziwieniem odebrał mój kolejny telefon – sprawy ruszyły do przodu. Przeczytał książkę, zaczął redagować. Po dwóch latach książka została wydana.

Moje literackie losy plotą się jak sinusoida – raz w górę, a raz w dół. Janowi Grzegorczykowi wiele zawdzięczam, robił świetną korektę, bezlitosną i uczciwą, to bardzo dużo. Na tym niestety kończy się rola redaktora. Później byli redaktorzy zewnętrzni, to już nie to samo. Poza nim nigdy nie miałam opiekuna ani doradcy, trzeba sobie było po prosty radzić. To u nas jeszcze nie funkcjonuje na taką skalę, żeby przeciętnego pisarza, czy też wydawnictwo było na niego stać. Nie płodziłam bestsellerów, ale pisałam systematycznie, a wydawca konsekwentnie wydawał. Szukałam też możliwości na własną rękę. Wydawnictwa Media Rodzina i Muza SA w 1999 roku, na fali sukcesu pierwszego tomu Harry'ego Pottera, ogłosiły konkurs „Uwierz w siłę wyobraźni", na który nadeszło 600 prac. Przyznano trzy główne nagrody, a potem wyłoniono jeszcze najlepsze książki z każdego województwa. Dostałam nagrodę za „Maryśkę", ale książka nie została wydana, ponieważ wydawnictwo nie dało sobie rady z taką ilością laureatów. Po czterech latach oddano mi prawa do książki. „Maryśkę" wydał Zysk, ale pod tytułem „Trzy światy".

Została Pani także nominowana do nagrody literackiej Medów Publicznych „Cogito".

Kiedy wydałam „Rozbitka", byłam zmęczona i przybita. Pewnego dnia w internecie znalazłam ogłoszenie, że została powołana nowa nagroda literacka dla pisarzy i muzyków. Miała być konkurencją dla Nike. Wydawnictwa i ośrodki kultury miały zgłaszać swoich autorów. Pomyślałam, że to dla mnie szansa, liczyłam na kolejny cud. Poprosiłam wydawnictwo, żeby zgłosiło „Rozbitka", ale wcześniej wyznaczono już kandydata i zgłoszono kogoś innego. Wtedy zadzwoniła pani dyrektor z biblioteki w Wągrowcu i zapytała, czy może wysłać moją książkę na konkurs, a później zrobił to dyrektor naszego Centrum Kultury, w Rogoźnie. Tym sposobem „Rozbitek" dostał nominację. Taka to jest historia samotnej literackiej walki kobiety po przejściach, z sukcesami na miarę talentu, niezbyt wielkimi, ale dającymi sporo satysfakcji i zabawy...

Kim są dla Pani Virginia Woolf i Lucy Maud Montgomery? Czy jako przewodniczki duchowe towarzyszą Pani od zawsze?

Virginię Woolf odkryłam późno. Najpierw „Panią Dalloway", a potem „Własny Pokój", który mną dogłębnie poruszył. Przeczytałam chyba wszystkie książki Virginii wydane w Polsce. Przesiąkłam nią, momentami czułam się Virginią. Bywało, że w trudnych momentach chciałam jak ona wejść do wody w płaszczu z kamieniami w kieszeniach. Uważam, że mam podobną jak ona wrażliwość i stosunek do życia. Domyślam się tylko, nigdy z nią przecież nie rozmawiałam. Chłonęłam jej książki, najbardziej dzienniki, dzień po dniu.

Natomiast Lucy Maud Montgomery to całkiem inna osoba, z pozoru żyjąca inaczej, pisząca inaczej. Jednak gdy poznana się dokładnie jej biografię, widać wiele podobieństw. Czasami jakbym żyła w jednej i w drugiej. Virginia miała podobne jak ja dylematy, Lucy podobne problemy w życiu. Dlatego tak kocham obydwie.

Fascynują mnie kobiety mądre i takie, które dążą do celu, ale nie za wszelką cenę. Najważniejsze, żeby znać miejsce w szeregu i nie tracić głowy.

Targają mną dwie sprzeczności: potrzeba niezależności i egoistycznej pracy nad sobą i spolegliwość w stosunku do oczekiwań najbliższych. Tego nie da się jednak pogodzić. Przez wiele lat pisałam swoje książki tak, by nie być ciężarem dla innych. Nie do końca się to udało. Musiałam błyskawicznie przenosić się z rzeczywistości w fikcję. Intensywnie byłam żoną, matką i kobietą pracującą, równie intensywnie pisałam. Żyję w ten sposób od trzynastu lat, chociaż teraz już dużo wolniej. To chyba związane jest z wiekiem. Żal mi jedynie, że nie mogłam być kimś więcej niż zwykłą kobietą, że nigdy nie będę Virginią Woolf, Simone Weil ani Lucy Maud Montgomery. A tak bardzo chciałam. Nie da się być wszystkim po trochę, trzeba coś poświęcić, z czegoś zrezygnować. Inaczej można być jedynie przeciętnym...


Jak to jest z tym pisaniem? Zasiada Pani systematycznie, wyrabia Pani „codzienną normę", czy czeka na coś, co szarpnie duszą?

Z wiekiem jest mi coraz trudniej zasiąść do pisania. Wciąż poszerza się kontakt z rodziną. Rodzą się dzieci, potem wnuki, więc czas trzeba dzielić pomiędzy wszystkich. Zaczęłam pisać, kiedy dzieci dorosły i mogłam wieczorem spokojnie usiąść. Robiłam notatki do późna i nie miałam z tym większych problemów. Z wiekiem sprawność fizyczna niestety się pogarsza. Przede wszystkim człowiek nie ogarnia całości, myśli uciekają w innym kierunku i czasem zupełnie nie mogę się skoncentrować. Wiem, że pisanie jest moim przeznaczeniem. Nikt nie każe mi pisać, po prostu robię to odruchowo. Siadam i kiedy mam przysłowiowy miecz nad głową robie to szybko, to mnie mobilizuje. Zupełnie jak w szkole [śmiech]. Zaczyna mnie też gnębić myśl, że tyle jest książek, po co więc jeszcze moja w tym wszystkim...

Naprawdę dopuszcza Pani do siebie myśl o „złamaniu pióra"?

Właśnie tak czuję... Bardzo przeżywam swoje książki, spalam się. Bardzo poważnie się rozchorowałam, gdy pisałam książkę „This email address is being protected from spambots. You need JavaScript enabled to view it.";. Przygotowując się do pisania naczytałam się książek na temat śmierci, nałogów, niektórych uzależnień. Studiowałam „Fausta", „Pod wulkanem" Lowry'ego, „Grę w klasy", „Diabła w raju" Henry Millera, „Mistrza i Małgorzatę". Zanurzyłam się w mrocznych klimatach, żeby wywołać właściwą atmosferę do pisania. A potem pisałam blisko rok i to mnie dużo kosztowało. Rozchorowałam się. Moja książka oparta jest na faktach – bohater umiera na raka wyniszczony chorobą i długą chemioterapią. W końcu zaczęłam umierać i ja. Złapałam nietypową bakterię – Pseudomonas aeruginosa, która atakuje głównie ciężko chorych pacjentów szpitalnych. Jak widać jestem już zdrowa, ale obleciał mnie strach na widok sporego zestawu zastrzyków.

Poza tym podczas pisania miały miejsce niezrozumiałe zjawiska. To komputer zaatakował wirus, to znów wszystko, co napisałam, po prostu znikało i potrzebny był informatyk, żeby wyszperać gdzieś w mózgu maszyny książkę o niesfornym artyście.. Pomyślałam sobie, że bohater książki nie wpadł chyba w zachwyt na widok tego, co piszę i nie chce po prostu tej książki. Czułam, że obserwuje mnie i próbuje przeszkodzić.

Dlaczego tak ważne było, by mimo wszelkich przeszkód napisać tę książkę?

Ponieważ to książka o kimś dla mnie bliskim. To był brat mojej mamy, sporo od niej młodszy. Znałam go bardzo dobrze, przystojnego, dobrego chłopaka. Pamiętam jaki był w młodości i o czym marzył, a co w końcu zrobił z życiem, albo co życie zrobiło z niego. Chciałam tą książką zwrócić uwagę, że człowiek rodzi się czysty i pełen dobrych intencji. Nie jest w stanie przewidzieć w pełni przyszłości i manewrować życiem z precyzją. Moja babcia najbardziej kochała „Rozbitka", a miała pięcioro dzieci. Dopóki mogła, chroniła go przed światem. Współczuję jej, a także innym matkom w podobnej sytuacji. Ale osoby, które mają w rodzinie alkoholika, nie akceptują mojego podejścia. Rozumiem, że niełatwo odkryć taki problem we własnym domu. „Rozbitek" jest więc moim własnym spojrzeniem na problem, wynika z obserwacji i przemyśleń, a także z dość dobrej znajomości faktów z życia bohatera. Ale nie jest to książka o nałogu, niewiele w niej na ten temat. To raczej książka o zawiedzionych nadziejach i niefortunnych przypadkach.

Skąd taki znaczący, symboliczny tytuł powieści?

Na początku miał być po prostu „Rozbitek". Gdy jednak książka szła do druku, okazało się, że na rynku pojawiła się właśnie powieść Chucka Palahniuka o takim tytule. Zrodził się problem, bo „Rozbitek" już we mnie wrósł. Zatem nawiązując do marzeń bohatera wymyśliłam jego adres w zaświaty, a jednocześnie skojarzyłam słowo Brzeg z miastem, które było dla niego całym życiem, z brzegiem Odry, nad którą mieszkał i kochał nad życie i z symbolicznym brzegiem, o który się w końcu rozbił.

Wróćmy do Pani pierwszych książek. Wiem, że gotowe były dwie, ale najpierw zapytam o „Kamienie", bo los zadecydował, że był to Pani debiut powieściowy. „Przytulać kamienie" to książka, w której podejmuje Pani dialog o dominacji płci, o znaczeniu kobiety i mężczyzny, o matriarchacie i patriarchacie... Pani bohaterki zostały skrzywdzone bądź rozczarowały się mężczyznami, bo przecież nawet Annę zawiódł ojciec. Najbardziej ucierpiała Maria. Czy zdaniem Pani o tym, w jaki sposób kobieta się rozwinie, czy też spełni, decyduje przede wszystkim mężczyzna, który musi dorosnąć do jej wyobrażeń i potrzeb, musi stworzyć jej odpowiednie warunki?

Kiedy pisałam tę książkę, temat dominacji płci nie był jeszcze tak gorący, jak dzisiaj. Nie mówiło się o nim w mediach. Wtedy zastanawiałam się raczej nad tym, do jakiego stopnia można się odciąć od własnych korzeni. Czy człowiek da się ukształtować i tak oddzielić od dzieciństwa i sposobu wychowania, że nie zostanie w nim nic z tego, co otrzymał w rodzinnym domu, co mu przekazano w genach? Jak bardzo zło wrasta w człowieka? Zakończenie książki – podeptane skrzypce – miało udowodnić, że nic się nie zmienia, że podstawą współżycia jest gra, że człowiek czasem się obnaża, wyłania z ukrycia. Zło pozostaje i rodzi zło, trudno od niego uciec. Łagodność i pokora rodzą pokorę. Czasami pokorny ucieka w niebyt, żeby się oczyścić z brudu, ale nie walczy. Anna jest usposobieniem kobiety mocnej. Potrafi podjąć wyzwanie. Maria to ktoś delikatny, o cechach ludzi natchnionych, nieobecnych, potrzebujących opieki. Gdy spotka na swojej drodze zło, to ginie. Tworząc Marię, miałam w głowie rozmowę z Jemmą Muradian, piękną, czarnowłosą kobietą, pół Ormianką, pół Polką.

Kim jest Jemma Muradian, zdradzi nam Pani?

To rówieśnica mojej córki. Chodziły razem do przedszkola i podstawówki. Znam matkę Jemmy, mieszkała wiele lat w Rogoźnie. Jest Polką, a jej mąż pochodził z Armenii. Poznali się w Kijowie, pobrali i kilka lat mieszkali razem. Po jakimś czasie matka i córka wróciły do Polski. Byłam pod wielkim wrażeniem opowieści Jemmy, kiedy pisałam swoją książkę. To ona opowiedziała mi o Armenii, o wykształconych i oczytanych Ormianach,o ojcu, który budził ją w nocy, żeby przeczytać jej cudowny fragment jakiegoś tekstu. Jemma natchnęła mnie... i dlatego wymyśliłam Marię.

W Pani książce można odnaleźć leciutki posmak egzotyki, poznać nieco historię Armenii. Poza tym umieściła Pani akcję w niezwykłej scenerii, która podkreśla dramat młodej kobiety: ośnieżone Alpy, wszechogarniająca biel, która potęguje nastrój i współgra ze sterylną czystością prywatnej kliniki doktora Szyca...

Doskonale pamiętam kiedy postanowiłam napisać tę książkę. Jechaliśmy z mężem na urlop do Austrii, wąską drogą wzdłuż strumienia, ponad nami unosiły się wysokie zbocza. W Alpach była jesień. To właśnie wtedy wymyśliłam fabułę.

Co się zmieniło w Pani życiu po wydaniu tej powieści?

Przez wiele lat nic. Może tylko to, że dostałam pozwolenie na pisanie. To, że książka została wydana – a wtedy, to nie było tak oczywiste – i pojawiła się na półkach w Empiku, dało mi prawo do własnych pasji. Wiedziałam już, że to nie kaprys, nuda ani fanaberia, tylko głęboka potrzeba

W tym samym czasie napisała Pani także „Ostatnią kwadrę księżyca", książkę bliższą polskich realiów...

Napisałam ją pierwotnie w postaci siedmiu opowiadań. Każde było osobną historią, które łączyły się w ostatnim opowiadaniu, gdzie wyjaśniałam związki poszczególnych bohaterów. Książka przeleżała kilka lat szufladzie. Była niemal gotowa, ale wydawnictwu nie podobał się zbiór krótkich form. Postanowiłam przerobić tekst i połączyć poszczególne historie we wspólną fabułę. To było karkołomne zadanie. Wiele się w tym czasie zmieniło – realia, sposób komunikowania, podróżowania. Trzeba było zgrać pory roku, pilnować czasu akcji, odpowiednio dobrać wiek bohaterów, pociąć tekst na kawałki, a potem sensownie posklejać. Chyba szybciej byłoby napisać ją od nowa.

„Rzadko zdarzało mi się popaść w taką biedę, w jaką wpadłam wczoraj wieczorem (...) czytając ostatnią część „Lat". Wydała mi się stekiem tak słabiutkich banialuk – takich północnych ploteczek; taką wystawą mojej własnej niedołężności. Jedyne, co byłam w stanie zrobić, to rzucić tym o stół" – to fragment dzienników Virginii Woolf. Ten fragment skojarzył mi się z refleksjami jednej z bohaterek „Ostatniej kwadry". Czy już wtedy bliskie były Pani przemyślenia Virginii Woolf?

W zasadzie nie myślałam o Virginii, ona pojawiła się wiele lat później. Ale miałam ją cały czas pod skórą, pisząc nową wersję książki. Magda-pisarka była mi potrzebna, żeby opisać męki twórcze kobiety, które chce jakoś zaznaczyć swoje istnienie poza szarą codziennością, ale codzienność zamyka ją w konwencji matki, żony, synowej, córki. Rozumie, że nie da się być idealną partnerką, jeśli weźmie się to wszystko na głowę. Stara się, ale w końcu potrzebuje samotności, żeby w skupieniu dokończyć to, co rozpoczęła. Niestety, traci wiarę i przestaje marzyć. Rozumie, że nigdy nie będzie dobrą pisarką, że to, co tworzy, nie jest wiele warte i chyba chce umrzeć. Ale na końcu dostaje szansę, nagrodę, która jest zadośćuczynieniem dla twórczej męki. Okazuje się, że takie stany są u twórców normalne, nawet najlepsi – także Virginia – miewają wątpliwości, czy to, co tworzą, ma jakąś wartość.

Który z licznych bohaterów książki jest Pani najbliższy?

Ależ każdy z nich. Wczuwałam się w każdego z bohaterów. Mam ich cechy – jestem zapracowana, nie mam czasu pisać, rodzina mnie zagarnia, praca mnie absorbuje, czas upływa, znajomi i bliscy odchodzą; sama nie wiem dokąd idę i czy na końcu będzie nagroda, błądzę i wciąż szukam drogi. W każdym bohaterze jest cząstka mnie.

Dla kogo Pani pisze swoje książki? Kto jest ich adresatem?

Trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Ze względu na upływ czasu wiele spraw wygląda inaczej niż wtedy, gdy powstawały książki. Myślę, że zmieniają się także czytelnicy. Wszyscy się zmieniamy. Gdy zaczynałam pisać, miałam 47 lat, w domu były wszystkie dzieci. Teraz dzieci dorosły, mają swoje rodziny i dzieci, a ja skończyłam niedawno 60 lat. Przeszłam więc, obok własnej drogi życiowej, także ich drogę, drogę moich rodziców, a wcześniej dziadków. Wiem sporo o życiu, o tym, czego się po nim oczekuje i co otrzymuje. O tym są moje książki. Najpierw o miłości, potem o śmierci. A teraz piszę o przodkach. Dlatego tak trudno znaleźć wspólną płaszczyznę dla poszczególnych moich powieści i konkretnego ich odbiorcę. Nie wiadomo komu je polecić... „Ostatnia kwadra księżyca" to książka o tym, że młodzi ludzie widzą przed sobą drogę, każdy swoją, to ich napędza i prowadzi. Ale im bliżej do celu podróży, tym trudniej się idzie i już nie wszystko jest takie oczywiste. Zawodzą bliscy, dają o sobie znać upiory, niezrealizowane marzenia, opuszcza ich wiara, ale oni wciąż idą, licząc na to, że na końcu drogi zdarzy się jeszcze coś cudownego. I niektórym się to udaje... Samo życie.

Dziękuję za rozmowę :)

Współpracujemy z:

BIBLIOTECZKA

Karta Do Kultury

? Jeżeli zalogujesz się na swoje konto, będziesz mógł bezpłatnie:
*obserwować pozycje wydawnicze, promocje oraz oferty specjalne
*dodawać je do ulubionych
*polecać innym czytelnikom
*odradzać produkty, po które więcej nie sięgniesz
*listować pozycje, które posiadasz
*oznaczać pozycje przeczytane/obejrzane
Jeżeli nie masz konta, zarejestruj się, zapraszamy do rejestracji!
  • Zobacz Mini Tutorial