Wersja dla osób niedowidzącychWersja dla osób niedowidzących

Co Ma Wisieć, Nie Utonie

Amadeusz Putzlacher
CO MA WISIEĆ, NIE UTONIE

 

Inspektor Karol Marciniuk z Komendy Miejskiej Policji we Wrocławiu był, ogólnie mówiąc, dobrym policjantem. Nie należał do tych niezwykle błyskotliwych, pomysłowych, czy spostrzegawczych detektywów, których uwielbiają masy jeśli tylko znajdą się na kartach powieści lub scenariusza filmowego. Inspektor Marciniuk miał jednak coś, co sprawiało, że można było na nim polegać i jeżeli jego przełożeni uważali, że sprawa jest priorytetowa, to właśnie on jechał na miejsce prowadzić śledztwo. Był po prostu solidny, dokładny i, co chyba najważniejsze, doświadczony. Pracował w „zabójcach" od dwudziestu pięciu lat. Jego praca zaczęła się prawie jednocześnie ze zmianami ustrojowymi. Odznakę odebrał 3 czerwca 1989 roku, by następnego dnia zagłosować za zmianami.
Za kilka miesięcy miał kończyć pięćdziesiąt lat. Był wysoki, barczysty. Nosił ciemnobrązowy wąs, pokrywający całą górną wargę, jednak nie zachodzący jej z boku. Włosy, w większości siwe, nie cofnęły się zanadto za linię czoła ani nie dały wyprzeć z czubka głowy, co cieszyło oficera policji. Miał zdecydowane spojrzenie i władczy sposób poruszania się i mówienia. Od dwudziestu dwóch lat był żonaty i miał dwójkę dzieci. Starszy syn niedawno zaczął studia na Akademii Sztuk Pięknych, co inspektor przełknął bez słowa. Nie widział w tym przyszłości dla swojego dziecka, ale sam lubił swoją pracę i pozwolił synowi się realizować. Być może zmądrzeje w trakcie studiów.
Jego córka szykowała się do matury i przejawiała wszelkie chęci do rozpoczęcia studiów architektonicznych, w czym oboje rodzice widzieli więcej sensu niż w wyborze jej starszego brata. Inspektor wierzył jednak, że każde z jego dzieci jakoś sobie poradzi w życiu. Myślał, że nauczył oboje paru pożytecznych rzeczy i dawał możliwość wykazywania się bez możliwości chowania się za jego plecami w razie niepowodzenia.
Odetchnął myśląc o swoim potomstwie, kiedy właśnie odwiesił kurtkę, którą założył tylko dlatego, że ją lubił. Temperatura na dworze wynosiła bowiem ponad trzydzieści stopni Celsjusza. Strasznie gorąco jak na koniec maja.
Marciniuk spodziewał się nudnego dnia. Miał do nadrobienia w papierach po sprawie pobicia ze skutkiem śmiertelnym z soboty w okolicy Dworca Głównego i zadźgania emeryta w parku. To nie były przyjemne sprawy. W wydziale zabójstw właściwie nigdy takich nie ma, ale te nie dawały się też wykazać intelektem. Trzeba było po prostu pytać, znaleźć podejrzanych i dowody. Obie sprawy Marciniuk rozwiązał w kilka godzin. Wytropił grupę odpowiedzialną za pobicie rówieśnika. Rysopisy uzyskał od taksówkarza, który zresztą zawiadomił policję, gdy zobaczył ofiarę i oddalających się napastników. Łatwo zmusił ich do przyznania się. Stara gierka w dobrego i złego glinę nie była nawet potrzebna. Najgorsze wydawało mu się to, że takie rzeczy ciągle się zdarzały. A nie widział w nich wiele sensu. Przypadek zarządził, że chłopak przyjechał akurat tym pociągiem, bo zaspał na wcześniejszy i że chciał zrobić znajomym niespodziankę, więc nikt nie czekał na dworcu. Może większej grupy nikt by nie ruszył. Całkowity absurd.
Zadźgany starszy pan natomiast po prostu szedł sobie parkiem jak każdego wieczoru. Ktoś go zaczepił. Dziadek nie chciał oddać pieniędzy, ale źle trafił i dostał cios pod żebra. Była masa świadków, ale nikt nie mógł zdążyć z pomocą. Zajście widziało kilka osób i sprawca został ujęty już parę minut później, ale człowiek zginął.
Mimo całego swojego doświadczenia i zwyczajnej wiedzy, ile trupów może pojawić się w ciągu miesiąca, Marciniuk nigdy całkiem nie zobojętniał. Uważał, że większość morderstw nie ma najmniejszego sensu. Część to po prostu niemal nieszczęśliwe wypadki, a tylko niektóre to przemyślane i wyrachowane zbrodnie. Żadnej jednak grupy nie umiał usprawiedliwić.
Tego dnia, a był to trzydziesty maja, Marciniuk miał napotkać sprawę niezwykle intrygującą i, o ile wciąż nie mógł zrozumieć idei odbierania życia, to ten przypadek był dla niego niepojęty.
O dziesiątej otrzymał zgłoszenie o domniemanym samobójstwie za miastem. W starym, kilkurodzinnym budynku. Pojechał tam razem z nowym pracownikiem wydziału, podkomisarzem Łuszczniem, który dopiero co zakończył szkolenie w Szczytnie.
- Strasznie dzisiaj gorąco, prawda inspektorze? – zaczął podkomisarz Łuszczeń zwyczajną gadkę, ale w jego tonie wyczuć szło podekscytowanie jedną z pierwszych spraw w karierze, a może i współpracą z poważanym zwierzchnikiem.
- Tak, strasznie. – odpowiedział krótko i bez wyrazu starszy policjant, nie wysilając się nawet, by oderwać wzrok od drogi i spojrzeć na nowego kolegę.
- To jaka jest wiedza operacyjna? – Łuszczeń przeszedł do właściwego tematu.
- Wiedza operacyjna? – zdziwił się inspektor, tym razem nie mógł powstrzymać ani na wpół pobłażliwego uśmiechu ani przeniesienia wzroku na podkomisarza – Na pewno przyjechałeś ze Szczytna czy oglądałeś seriale w ramach kształcenia? – zaśmiał się Marciniuk.
- Nie rozumiem. Chyba coś wiemy. – żachnął się nowy pracownik wydziału zabójstw.
- No tak. Ale mam wrażenie, że wyobrażasz sobie, że każda sprawa łączy się z porachunkami gangsterów. I, co jeszcze ciekawsze, że wszystko wiem jeszcze przed przyjazdem na miejsce zdarzenia. Przeceniasz moje możliwości. – inspektor był rozbawiony, ale nie wydawał się zażenowany swoim współpracownikiem.
- Racja. Jestem trochę naładowany. Już bym chciał tam być. – Łuszczeń przyznał się do podekscytowania.
- Na razie wiem, że wszystko wskazuje na samobója. Tak mi powiedzieli. Powieszony we własnym mieszkaniu. Resztę będziemy ustalać. – Marciniuk zdradził fragment „wiedzy operacyjnej".
- Aha. – powiedział podkomisarz, nie bardzo wiedząc co zrobić z tak niewielką ilością danych – Często pan jeździ do samobójstw? – zapytał. Marciniuk miał wrażenie, że młodszy kolega ma zamiar podtrzymywać rozmowę.
- A co? – zapytał trochę zaskoczony – Sam zaczniesz jeździć to sobie wyrobisz zdanie. – uciął temat.
- Aha. – kiwnął głową Łuszczeń – Ale wieszać się w taki upał? Zaraz się zacznie rozkładać. – dodał znowu zaskakując przełożonego kierunkiem w jakim podążały jego myśli.
- Aha. – powiedział z kolei komisarz. Spojrzał jeszcze raz na siedzącego obok Łuszcznia. Zobaczył młodego, wysokiego bruneta z brązowymi oczami. Nie nosił zarostu, grzywkę stawiał używając widocznie gumy do włosów, żel byłby bardziej widoczny. Przeciętny nos i usta. Doskonale przeciętne, nie uchodził pewnie za brzydkiego. W oczach widać było zdenerwowanie. Marciniuk już takie rzeczy zauważał. Ale mimo dość głupawych uwag, w oczach Łuszcznia pomieszkiwał też jakiś błysk inteligencji. Inspektor zrzucił więc na karb początkowego podekscytowania, wypowiedzi swojego współpracownika. Istnienie inteligencji Łuszcznia potwierdziło, zdaniem inspektora, nie odzywanie się podkomisarza od tego momentu. Zauważył widocznie, że nie robi dobrego wrażenia. Marciniuk pamiętał, że sam zaczynając chciał się wykazać, ale najczęściej mało mówił, by się nie ośmieszyć. To wszystko, czego się nauczył, a co widocznie cenił Łuszczeń, skoro tak bardzo się starał, przyszło z czasem. A jeżeli Łuszczeń będzie otwarty na nową wiedzę, to wyjdzie na ludzi.
- To gdzieś tutaj. – rzucił Marciniuk na obrzeżach miasta.
- Chyba w lewo. – zasugerował Łuszczeń widząc beczkowóz.
Inspektor zdziwił się na ten widok, ale uznał, że pojedzie tam, gdzie wskazał podkomisarz. Był pewien już paręnaście sekund później, kiedy zobaczył obok strażaków umundurowanego policjanta.
Był to sierżant Maciążek. Zdaniem Marciniuka solidny i niegłupi funkcjonariusz, jednak zupełnie pozbawiony ambicji. Zdawało się, że czego by nie robił, byłby zadowolony.
Marciniuk zaparkował obok radiowozu Maciążka i jego partnera, którego znał z widzenia.
- Cześć. – rzucił inspektor, po czym podał rękę obu mundurowym. Maciążek i jego partner spojrzeli na Łuszcznia dając Marciniukowi do zrozumienia, że nie wiedzą kim jest młody towarzysz inspektora.
- To podkomisarz Łuszczeń. Nowy nabytek „zabójców". Prosto ze Szczytna. – zapowiedział kolegę Marciniuk.
- Witamy. – powiedział z uśmiechem Maciążek i razem z partnerem przywitał dłonią Łuszcznia.
- Co tu robią strażacy? – zapytał Marciniuk Maciążka wskazując beczkowóz.
- Sąsiad wezwał. – odparł krótko sierżant.
- Tamten? – inspektor wskazał starszego mężczyznę stojącego pod ścianą budynku. Była to dziewiętnastowieczna kamienica z ozdobnymi płaskorzeźbami i naczółkami nad oknami, które niepoprawnie tympanonami nazwał obecny na miejscu podkomisarz Łuszczeń. Oczywiście tympanony też musiały tam być.
- Całe życie myślałem, że to tympanon. – pokręcił głową z niedowierzaniem podkomisarz, gdy inspektor wyjaśnił mu różnicę – Skąd Pan wie takie rzeczy?
- Mam syna na ASP. – rzucił Marciniuk poważnie.
- Aha. – przyjął informację Łuszczeń.
Podeszli do sąsiada, o którym wspomniał Maciążek.
- Dzień dobry. Nazywam się Marciniuk, a to podkomisarz Łuszczeń. – przedstawił się starszemu mężczyźnie w spodniach prasowanych w kancik oraz koszuli wystającej spod swetra, a przecież było trzydzieści stopni.
- Dzień dobry. Jan Węgłowski. – przedstawił się mężczyzna.
- Proszę nam powiedzieć to samo, co powiedział Pan wcześniej naszym kolegom. – polecił Marciniuk.
- Wstałem dzisiaj około siódmej. Wydawało mi się, że słyszę kapanie, ale uznałem, że się przesłyszałem i wyszedłem na swój codzienny spacer. Spotkałem jednak znajomego i mój spacer się przedłużył. Zagraliśmy kilka partii szachów w parku. Gdy wróciłem około jedenastej zauważyłem, że rzeczywiście cieknie woda z sufitu. Pomyślałem, że sąsiadowi pękła rura albo zapomniał zakręcić wodę przed kąpielą. Poszedłem na górę. Schody są na zewnątrz. Nie mamy wspólnej klatki schodowej. Ja mam parter, a Pan Łosiński, bo tak się nazywał, pierwsze piętro. Nawet nie zapukałem, a już widziałem, że spod drzwi wycieka woda. Zacząłem się dobijać. Pomyślałem, że może odkręcił wodę i zasnął. No sam nie wiem. Wiedziałem, że tej wody musiało być sporo. Nie otwierał, więc zadzwoniłem na straż pożarną. Powiedzieli mi potem, że woda sięgała prawie do parapetu i zaczęli wypompowywać. Twierdzą, że znaleźli pana Łosińskiego martwego. Nie chciałem sprawdzać. Zresztą mówili, że dzwonią na policję i lepiej nie ruszać niczego. – opowiedział pan Węgłowski.
Marciniukowi wydawało się, że nic więcej nie trzeba dopowiadać odnośnie tego dnia. Miał jednak inne pytania.
- Dobrze Pan znał sąsiada? – zapytał.
- Tylko trochę. Czasem chwilę porozmawiał, ale o niczym osobistym. Trochę o muzyce, literaturze. – odpowiedział sąsiad denata.
- Myśli Pan, że zajmował się którąś z tych dziedzin zawodowo? – ciągnął temat inspektor.
- Wiem, że pracował w wydawnictwie. Był korektorem. – wyjaśnił Węgłowski.
- Ktoś jeszcze mieszkał tu oprócz was? – wtrącił się Łuszczeń.
- Nie. Ja jestem tu sam i on też. A daleko też do innych budynków. – pokręcił głową świadek.
- Wydawał się Panu kimś, kto może chcieć się zabić? Może coś Pan zauważył? – zapytał Marciniuk.
- Sam nie wiem. Wydawał się często przygnębiony. Może mogłem coś przeczuwać, ale jakoś nie pomyślałem, że może mieć aż tak poważne problemy. Za dużo mi nie mówił. – odpowiedział.
- Mówił coś o rodzinie? Albo w jakim wydawnictwie pracował? – inspektor zapytał ciągle skupiony i bez przejawiania emocji.
- Chyba coś mimochodem wspomniał, że się kiedyś rozwiódł. – przypomniał sobie sąsiad, a wyglądał jakby z trudem to osiągnął – Ale co do wydawnictwa to jestem pewien. Ossolineum. – dodał.
- Na razie to wszystko. Chyba, że zauważył Pan coś ciekawego poza tym, co już wiemy. – Marciniuk spojrzał prosto w oczy Węgłowskiego, ale nie liczył na jakieś informacje.
- W sumie niedawno coś wynosił czy wnosił. Zdjęli balustradę na górze schodów, żeby sztaplarka mogła coś wstawiać czy zabierać. Nie za bardzo wiem. Była ciężarówka w każdym razie. Ale nie interesowało mnie to zbytnio. Gdyby chciał to powiedziałby mi co robi. – opowiedział sąsiad.
- To ciekawe. – przyznał inspektor – Szkoda, że Panu nic nie powiedział. Dziękuję. – i odwrócił się, żeby wejść po schodach.
- A nie. – sąsiad zawołał – Przepraszam, pamięć już nie ta. Ja wiem, co on robił. –dodał. Marciniuk cofnął się, by usłyszeć, co jeszcze ma do powiedzenia starszy pan.
- On wywoził meble. Mówił, że szykuje poważny remont. Tyle wiem. – powiedział, gdy inspektor stał znów przy nim.
- Pewnie Pan nie wie, dokąd pojechały te meble albo jak znaleźć kierowcę ciężarówki albo operatora sztaplarki? – zapytał bez większego optymizmu Marciniuk.
- Nie wiem, dokąd to mieli zabrać. Chyba miały później wrócić zresztą. Ale ten z ciężarówki coś mi mówił, ale nie bardzo pamiętam. – Węgłowski walczył ze swoją pamięcią.
- Spokojnie. My pójdziemy na górę. Jak Pan sobie coś przypomni proszę dzwonić bezpośrednio do mnie. – wyciągnął z portfela wizytówkę i podał świadkowi.
- Oczywiście. – odparł starszy mężczyzna, a Marciniuk znów zwrócił się w kierunku schodów. Nie zrobił jednak nawet pół kroku, gdy usłyszał głos Węgłowskiego.
- Ten kierowca też mi dał wizytówkę. – powiedział i uśmiechnął się.
- Świetnie. – inspektor też się uśmiechnął – Jak będziemy wracać to zastukamy do Pana. – rzucił przez ramię i poszedł do mieszkania ofiary.
Obaj z Łuszczniem założyli rękawiczki, ale zaraz na moment je zdjęli, żeby podać rękę obecnym strażakom.
- Jak to wygląda? – zapytał najstarszego stopniem Marciniuk.
- Wypompowaliśmy wodę. W salonie wisi człowiek. Ale prawdę mówiąc nie wiem, jak mógł się powiesić. – przyznał strażak.
- Słucham? – zdziwił się inspektor.
- Sam Pan musi to zobaczyć. To nie jest moja dziedzina. – machnął ręką pracownik straży pożarnej. - Zaraz ma przyjechać ktoś z wodociągów sprawdzić przyczynę tego zalania. Ja mogę powiedzieć tyle, że woda nie ciekła z żadnego kranu, prysznica itp., jak przyjechaliśmy. – dopowiedział.
- Ktoś jeszcze był w mieszkaniu jak przyjechaliście? – dopytywał się inspektor.
- Nie. A weszliśmy przez okno w kuchni, które wybiliśmy. Drzwi zamknięte były na klucz. Otworzyłem je od środka przed chwilą jak kończyliśmy wypompowywać wodę. To wygląda jak zagadka zamkniętego pokoju z książek. Lubię poczytać kryminały. – strażak powiedział więcej niż to o co go pytano.
- Jeżeli to samobójstwo, to nie jest to takie dziwne. – odparł Marciniuk chcąc powstrzymać entuzjazm rozmówcy.
- Dlaczego miałby sam się nie zabijać? – zapytał z kolei Łuszczeń.
- To mieszkanie jest wielkie. Ma z pięć metrów wysokości. Drzwi wejściowe chyba ze trzy na trzy. No wrota. Ale sami musicie zobaczyć. – wytłumaczył, ale niewiele.
Przeszli przez przedpokój. Zajrzeli do kuchni i łazienki. Z mieszkania zniknęły wszystkie meble poza szafkami pod zlewem i umywalką. W salonie, pod samym sufitem wisiał mężczyzna koło pięćdziesiątki. Na haku zawieszona lina, a głowę od sufitu dzieliło może z pół metra. Zrozumieli, o co chodzi strażakowi. Mężczyzna wisiał na środku pokoju, z dala od okien i drzwi. Nie mógł się po niczym wdrapać.
- Co myślisz? – Marciniuk spytał Łuszcznia.
- Chyba ktoś mu pomógł. Nawet skoczek wzwyż nie dałby rady sam się tak powiesić. – odpowiedział podkomisarz.
- Mówiłem. – wtrącił się strażak.
- Kto to mógł być? Sąsiad, operator wózka widłowego z kierowcą ciężarówki? – myślał głośno Łuszczeń.
- Spokojnie. – powiedział inspektor – Przecież wszystkie okna i drzwi były pozamykane. – dodał.
- Gdzie znalazł Pan klucz, którym otworzył Pan drzwi? – zapytał strażaka.
- W zamku. Od środka. – odparł zapytany.
- Czyli nie mogli ich zamknąć od zewnątrz. To nie jest taki staroświecki zamek, żeby można było pęsetą klucz przekręcić z drugiej strony. – konkludował Marciniuk – Sprawdź czy nie ma wyjścia na dach. – polecił Łuszczniowi – A pan niech nam pożyczy drabinę jakąś. Muszę obejrzeć nieboszczyka, a zresztą trzeba go będzie potem zdjąć.
- Jak pożyczyć drabinę? Zaraz mogą nas zawołać do jakiegoś pożaru. – protestował strażak – Musimy się zbierać. Już nic tu nie ma.
- Dobra. Proszę mi tylko powiedzieć, skąd Pana zdaniem wzięła się ta woda. – Marciniuk odpuścił sprawę drabiny.
- Ja nie wiem. Wszystkie drzwi były otwarte. Wody było wszędzie tyle samo. Kurki były pozakręcane. Teraz nic nie wycieka. Chyba rury w porządku. – stwierdził pracownik straży.
- Okej. Dzięki. Możecie jechać. – Marciniuk pożegnał strażaka, a ten wyszedł z mieszkania.
- Jest wyjście na dach z przedpokoju. – zameldował Łuszczeń – Ale ciężko mi powiedzieć. Jest tak wysoko, że nie wiem czy zamknięte.
- Powiedz Maciążkowi, żeby załatwili wysoką drabinę. Bez tego dalej nie pójdziemy. – powiedział bez emocji inspektor.
- Jasne. – podkomisarz kiwnął głową i zniknął. Wrócił zaraz. – Co Pan o tym myśli? – zapytał wtedy.
- Jeżeli wyjście na dach jest zamknięte to musiał sam się zabić. – odpowiedział chłodno Marciniuk.
- Ale jak? Przecież nie zabił się sam po wyniesieniu mebli. A musiał sam zamknąć drzwi od środka. Chyba, że... - Łuszczeń zawahał się.
- Co? – zapytał zainteresowany inspektor.
- Nic. Wejście na dach jest daleko od haka. Nie wiem jak to się stało. – kręcił głową.
- Może właz okaże się otwarty. Trzeba tę chwilę poczekać. – uśmiechnął się inspektor.
Dowiedzieli się tego jakieś pięć minut później, kiedy Łuszczeń wszedł na drabinę i obejrzał wyjście na dach.
- Nie. Zasuwa jest zamknięta. – pokręcił głową i powoli zszedł po stopniach drabiny.
- Dobra. Dajemy ją do pokoju. Obejrzę zwłoki. – powiedział zdawkowo inspektor, na co podkomisarz przeniósł drabinę do salonu, w którym wisiało ciało pana Łosińskiego.
Marciniuk wspiął się po drabinie i obejrzał ręce, szyje i ogólnie zwłoki. Sprawdził zawartość kieszeni.
- Portfel i telefon. Raczej nic niezwykłego. Telefon jest wyłączony. – oświadczył po inspekcji ubrań nieboszczyka. Schował rzeczy zmarłego do woreczków strunowych i zszedł z drabiny.
- Telefon bez dotykowego ekranu. To coraz rzadsze. – zauważył Łuszczeń, gdy dostał do ręki woreczki.
- Ale przecież nie aż tak, żeby coś znaczyło. – skomentował Marciniuk i pokazał swoją starą Nokię.
- No nie. – przyznał młodszy policjant.
- Rzuć sobie okiem zanim wpadnie patolog. Wyrób sobie jakieś zdanie. Wszystko trzeba zobaczyć w praktyce jak jest okazja. – powiedział spokojnie inspektor wskazując głową denata.
Łuszczeń wszedł na drabinę i przeprowadził oględziny podobnie do swojego zwierzchnika.
- Wygląda, że nikt mu nie pomagał. Żyły też czyste. – powiedział, gdy na powrót odwinął rękawy koszuli wisielca. Zaraz wrócił na poziom podłogi.
- Ale jak? – zapytał inspektora rozkładając ręce.
- Dojdziemy do tego. – zapewniał Marciniuk – Spokojnie.
Zaraz zjawił się patolog w asyście dwóch młodych mężczyzn z noszami.
- Co to? Jak on tam wlazł? – zapytał „lekarz ostatniego kontaktu", gdy zobaczył wysoko wiszącego denata.
- Mógłbyś zadawać na początek inne pytania niż te najtrudniejsze. – zażartował inspektor.
Lekarz uśmiechnął się. Miał dość krótkie włosy, które czesał na prawy bok. Skronie całkowicie już pokryte siwym włosem kontrastowały z kruczoczarnymi włosami nad nimi. Nosił niewielkie okulary o prostokątnych szkłach osadzone na haczykowatym nosie, a przez które można było dojrzeć niezwykle błękitne oczy, które widziały wielu żywych i martwych.
- Morderstwo? – zapytał.
- Niewykluczone. Chociaż mamy sporo przeciw. – westchnął Marciniuk.
- Wolałbyś, żeby ktoś mu pomógł. – zaśmiał się patolog wchodząc na drabinę.
- Bez takich. – burknął nie wiadomo czy na poważnie inspektor – Ale sam się pytasz jak tam wszedł.
- No właśnie. – zgodził się lekarz i pobieżnie obejrzał zwłoki. Po minucie był już obok policjantów.
- Możecie go zabrać. – polecił swoim towarzyszom z noszami, którzy trochę namęczyli się z przeniesieniem zwłok.
- Co myślisz? – Marciniuk zapytał otwarcie patologa.
- Nie wygląda, żeby miał „wspólnika". Ale, wiesz jak jest, nie będę teraz niczego rozstrzygał. Jutro rano, może dzisiaj wieczorem dostaniesz wszystko na papierze. – wyraził swoją opinię lekarz.
- Dzięki. – odparł tylko inspektor. Lekarz i jego ludzie wyszli na zewnątrz i zaraz zabrali ciało.
- Dobra. Słuchaj... - Marciniuk zwrócił się do Łuszcznia.
- Łuszczeń? – zgadywał podkomisarz.
- Nie... Mateusz, tak? – przypominał sobie Karol Marciniuk.
- Tak, Mateusz. – przyznał Mateusz Łuszczeń.
- Zadzwoń do fabryki, niech przyjedzie ktoś sprawdzić, czy nie dało się tu jakoś wejść i ewentualnie jakieś ślady z drzwi i okien pościąga. Podłoga i tak była pod wodą. Nawet nie ma się co martwić o zadeptywanie śladów. – polecił inspektor bez przekonania.
- Myśli Pan, że to jednak zabójstwo? – zainteresował się podkomisarz Łuszczeń.
- Nie wiem. Sam widzisz jak to wygląda. Marciniuk machnął ręką i wyszedł na zewnątrz. Łuszczeń zawahał się. Nagle złapał klucz i wyszedł trzaskając drzwiami. Po czym nacisnął na klamkę i je otworzył.
- Co ty robisz? – krzyknął zdziwiony inspektor widzą zachowanie podkomisarza.
- Sprawdzałem, czy drzwi nie są zatrzaskowe. Wtedy każdy mógłby wyjść i zostawić go samego. Ale nie są, to wracamy do zamknięcia od środka. – wyjaśnił się podkomisarz Łuszczeń.
- Nieźle pomyślane. Tylko dalej nie mamy pojęcia skąd wzięłaby się ta cała woda. – skrzywił się Marciniuk.
- Dzień dobry. Miałem przyjechać, więc jestem. – powiedział do nich mężczyzna, który wysiadł z samochodu, który właśnie pojawił się pod domem.
- A kim Pan jest, jeśli mogę spytać. – zdziwił się inspektor policji.
- Andrzej Zieńczuk, wodociągi. Miałem sprawdzić skąd wyciekała woda na pierwszym piętrze. – wyjaśnił nowo przybyły.
- Karol Marciniuk, policja. – przedstawił się śledczy - To by się zgadzało. Proszę iść na górę z podkomisarzem Łuszczniem i zdać mu sprawę z obserwacji. Proszę też najlepiej nie dotykać drzwi ani okien. – pouczył.
- W porządku. – odparł hydraulik na znak zgody i poszedł na górę za podkomisarzem Łuszczniem.
Marciniuk podążył do mieszkania sąsiada po wizytówkę i parę informacji więcej.
- I co, znalazł Pan tę wizytówkę? – zapytał inspektor w drzwiach.
- Tak. Proszę bardzo. – Węgłowski podał mu wizytówkę i zaprosił gestem do środka. Policjant skorzystał z zaproszenia.
- Proszę nie zdejmować butów. I tak muszę tu teraz posprzątać po tym wypadku z wodą. – powiedział sąsiad denata w przedpokoju. Marciniuk nie miał zwyczaju zdejmować butów w mieszkaniach świadków. Nikt nigdy nie prosił go o to, więc też się nad tym nie zastanawiał. Uśmiechnął się na myśl, że oficer wydziału zabójstw prowadzi przesłuchanie w skarpetach.
- Panie Węgłowski. – zaczął i zrobił pauzę chociaż dobrze wiedział, co mówić – Po wizycie w mieszkaniu pana Łosińskiego muszę zadać kolejne pytania. Mogą się wydać sprzeczne ze sobą, ale śledztwo pójdzie w kilku kierunkach, jak na razie. – zapowiedział dalsze przepytanie.
- Proszę pytać. – zachęcił sąsiad denata i wskazał Marciniukowi fotel. Na szczęście nie był mokry, co nie było niemożliwe.
- Czy uważa Pan, że pana sąsiad był typem samobójcy? – zapytał inspektor patrząc prosto w oczy świadka.
- Nigdy o tym nie myślałem w ten sposób. Przyznaję jednak, że tak. Uważam, że mógł się na takie coś zdecydować. Zawsze był sam. Może jego markotne nastroje to była depresja. Aż mi głupio, że niczego nie zauważyłem. Zrzucałem to na karb jego charakteru i stylu bycia, ale może to było coś poważniejszego. – długo odpowiedział pan Węgłowski.
- Coś konkretnego? – ciągnął inspektor policji.
- Nie. Tak ogólnie bym go opisał. Cichy, bez towarzystwa, melancholijny. – pokręcił głową właściciel mieszkania, w którym toczyła się rozmowa.
- Rozumiem. – przytaknął Karol Marciniuk – Z drugiej strony, czy nie zauważył Pan jakichś osób, które można by określić jako wrogów pana Łosińskiego? A może kogoś, kto miałby powód go zabić? – zapytał z innej beczki.
- Nie. Nikt go w zasadzie nie odwiedzał. Na pewno nie było awantur. Nie sądzę też, by miał wrogów. – Węgłowski zaprzeczył.
- Dobrze. Przejdę w takim razie do innego rodzaju pytań. – zagaił policjant – Kiedy ostatni raz widział Pan u pana Łosińskiego wózek widłowy? – zapytał.
- To musiało być trzy dni temu. Tak. We wtorek. A ciężarówka odjechała w poniedziałek i już jej więcej nie widziałem. – odparł sąsiad Łosińskiego dodając od siebie informację, o którą go nie zapytano.
- Myśli Pan, że kierowca i operator wózka pracowali w jednej firmie? – Marciniuk drążył.
- Nie mam pojęcia. – wzruszył ramionami Węgłowski.
- Nie wie Pan też, gdzie mógłbym szukać byłej żony pańskiego sąsiada? – zapytał inspektor zakładając z góry odpowiedź.
- Nie pomogę Panu w tym. – pokręcił głową świadek zgodnie z przewidywaniami policjanta.
- Może jakiś inny kontakt? – spytał Marciniuk jeszcze bardziej beznadziejnie.
- Przykro mi. – odparł Węgłowski ze współczującym uśmiechem.
- Trudno. Takie rzeczy ustalimy inaczej. Dziękuję za pomoc. –powiedział inspektor wstawszy z fotela – Gdyby jednak coś Pan sobie przypomniał, proszę dzwonić bez skrępowania. – dodał z uśmiechem i podał rękę gospodarzowi, po czym opuścił jego mieszkanie.
Stamtąd skierował się z powrotem do mieszkania na piętrze. Hydraulik kręcił tam głową, którą trzymał w szafce pod zlewem.
- Coś nie tak? – zapytał go podkomisarz Łuszczeń.
- Woda nie wzięła się z żadnego uszkodzenia. Musiała zostać wylana z kranu albo prysznica. – powiedział wstając pracownik wodociągów.
- Strażacy nie zauważyli, żeby leciała, ani my. Ktoś ją zakręcił. – powiedział Łuszczeń patrząc na przełożonego.
- To i ja wydedukowałem. – powiedział z drwiącym uśmiechem hydraulik.
- Wydedukował Pan coś jeszcze? – zapytał Marciniuk poważnie.
- No nie. To miałem sprawdzić. – żachnął się fachowiec.
- No i właśnie. – skwitował inspektor policji – Da się sprawdzić kiedy woda przestała lecieć? – zapytał.
- A niby jak? Jak byśmy mieli takie sprzęty w biurze to byśmy nie wysyłali ludzi do spisywania liczników. – hydraulik pokręcił głową z lekkim zażenowaniem policyjną wyobraźnią.
- Faktycznie. – przyznał Marciniuk i wygładził wąs – W takim razie dziękuję Panu. To wszystko. Do widzenia.
- Do widzenia. – odparł hydraulik, podniósł swoją torbę i opuścił pomieszczenie, gdzie stali policjanci.
- To mamy dwie opcje. – podsumował inspektor po wyjściu człowieka z wodociągów – Albo ktoś zakręcił wodę kiedy Łosiński nie żył, ale nie wiadomo jak wyszedł. Albo Łosiński zakręcił wodę, po czym nie wiadomo jak się powiesił i jeszcze nie zamoczył spodni. Co wybierasz? – przedstawił swoje rozważania.
- Ani tego ani tego. – uśmiechnął się Łuszczeń.
- No właśnie. – uśmiechnął się Marciniuk, ale był to uśmiech niezrozumienia dla sytuacji – Ale uzasadnij.
- Nawet jeżeli morderca lub mordercy zakręciłby wodę, wyszedł to nie sądzę by w ogóle otworzył drzwi wyjściowe przy tak wysokim poziomie wody, a już na pewno masa by się wylała i byłoby poważne błoto, nawet jeżeli to wydarzyłoby się dwa dni temu. To miałoby o tyle sensu, że mordercy mogliby zabrać drabinę, dzięki której udało im się tak wysoko powiesić Łosińskiego, ale przecież nie mamy pojęcia jak w takim razie wszystkie wejścia zamknięto od środka. Druga koncepcja ma tę lukę, o której Pan wspomniał, suche spodnie, telefon i portfel. Ale to nie wszystko. Gdzie jest jakaś drabina? Może mieliby go zabić strażacy w zmowie z sąsiadem? Ale nie sądzę, że patolog powie, że zginął może nawet po zgłoszeniu. Zresztą jaki motyw? – podkomisarz Łuszczeń nie rozumiał, co mogło się wydarzyć. Nie był w tym w żadnym wypadku osamotniony.
- To dziwaczna sprawa. – przyznał inspektor Karol Marciniuk – Na razie nic tu po nas. Pogadamy z kierowcą ciężarówki, a potem z ludźmi z pracy, byłą żoną, może jakimiś krewnymi, operatorem wózka widłowego i kim się da. Na wyniki sekcji jeszcze poczekamy. Załatwiłeś tych techników? – przedstawił plan działania.
- Tak. Mają zaraz być. – Łuszczeń kiwnął głową. I rzeczywiście po minucie już pracowali po instrukcjach otrzymanych od inspektora.
- Wiesz co robić, jak skończą. – Marciniuk powiedział pod domem do Maciążka.
- A co to moja pierwsza taka sprawa? – uśmiechnął się sierżant w mundurze.
- To widzimy się jutro? – zapytał inspektor kolegę, którego zostawiał.
- Pewnie. O szesnastej? – spytał Maciążek.
- O szesnastej. – potwierdził Marciniuk.
Wsiedli z Łuszczniem do samochodu i pojechali w stronę siedziby firmy spedycyjnej, do której, według wizytówki, należała ciężarówka goszcząca kilka dni wcześniej u Łosińskiego.
- Myśli Pan, że dużo się tam dowiemy? – zapytał podkomisarz Łuszczeń w czasie jazdy.
- Tyle, ile będą mogli wiedzieć. Dokąd to zawieźli, ewentualnie czy zamawiał ich na odwiezienie mebli z powrotem. – odpowiedział spokojnie Marciniuk.
- To chyba wszystko. – przytaknął Łuszczeń – Jak nam się nie poszczęści. – dodał.
- Na co nie powinniśmy liczyć. – urwał inspektor.
- No właśnie. – skrzywił się podkomisarz.
- Chyba nie sądzisz, że będzie łatwo, co? – Karol Marciniuk uśmiechnął się i przestał na chwilę patrzeć na drogę przed sobą – Czasem bywa, ale trzeba swoje zrobić. Tylko ta sprawa, jak już obaj stwierdziliśmy, nie należy do najoczywistszych. – powiedział niczym mentor.
Łuszczeń nie skomentował tego. Zgadzał się z inspektorem. Podświadomie jednak musiał mieć ochotę na bardziej spektakularne działania. Czy chciał badać sprawy gangów, morderstwa na szczycie? Marciniuk nie wiedział. Widział, że Łuszczeń ma głowę na karku. Musiał się tylko oswoić i nie zrażać, a wielkie sprawy mogły kiedyś nadejść.
Zaraz byli już pod szyldem „Nowak. Transport i spedycja" na hali służącej za magazyn, otoczonej podobnymi jej budynkami. Weszli na halę, a zaraz do budki, w której siedziała kobieta. Patrzyła się w monitor komputera aż nie zauważyła policjantów.
- Dzień dobry. – zaczął inspektor – Jesteśmy z policji. Czy możemy porozmawiać z szefem? – dodał pokazując odznakę pracownicy magazynu.
- Tak. Jest u siebie. Biuro zaraz za tym. – odpowiedziała unosząc się z krzesła wskazując jeszcze ręką drogę.
- Dziękuję bardzo. – Marciniuk ukłonił się i obaj z Łuszczniem wyszli. Zanim to zrobili kobieta wróciła do spraw na komputerze. Podniosła też słuchawkę telefonu. Widocznie zawiadamiała szefa o wizycie. Mijając jej kanciapę zobaczyli, że zajmował ją pasjans. Biuro szefa rzeczywiście znajdowało się bezpośrednio obok tego, z którego wyszli. Marciniuk zapukał i wszedł na zaproszenie.
- Słucham. – powiedział uprzejmie niski mężczyzna z początkową łysiną wypierającą ciemne włosy i równie ciemnym wąsem, był gruby – Czym mogę służyć policji? – dodał z uśmiechem i wskazał policjantom miejsca.
Obaj usiedli. Marciniuk zaczął rozmowę.
- Interesuje nas jeden z pana kierowców. Pracował u Feliksa Łosińskiego kilka dni temu. Miał zabrać meble. – wyjaśnił inspektor policji.
- Zaraz sprawdzę. – zaczął wpisywać dane do komputera i zaraz się uśmiechnął – Rzeczywiście. Był tam w niedzielę i poniedziałek. To dobry pracownik. Już od piętnastu lat. Co mógł zrobić, że szuka go policja? – powiedział szef magazynu zaskoczony i może wystraszony.
- Niczego nie zrobił. Najprawdopodobniej. – odparł uspokajająco Marciniuk – Pan Łosiński, który go wynajął, nie żyje. Ustalamy okoliczności jego śmierci, a pański pracownik był jedną z ostatnich osób, które widziały go żywego.
Magazynier nie wyglądał jednak spokojniej.
- Dlaczego zajmuje się tym policja. Ktoś zabił tego klienta? – zapytał zaniepokojony.
- Być może. – powiedział wymijająco – Pana kierowca nie jest na pewno podejrzany. Musimy z nim porozmawiać, to wszystko. – dodał znów spokojnym tonem.
- Przepraszam. Zaskoczyło mnie to. Już zaraz zobaczę, co robi. – powiedział trochę spokojniej przedsiębiorca.
Po wpisaniu czegoś na klawiaturze kiwnął głową.
- Jest teraz w trasie, ale na szczęście wraca wieczorem. – wyjął kartkę i zapisał coś na niej – To jego adres. Poinformuję go, że odwiedzą go panowie dziś po dwudziestej. Czy to odpowiednia pora? – przejął inicjatywę i podał kartkę Marciniukowi.
- Jak najbardziej. – przyznał Karol Marciniuk – Proszę uprzedzić pana Wołągiewicza, tak? – przeczytał nazwisko z kartki.
- Oczywiście. Uprzedzę go. Coś jeszcze? – powiedział magazynier już zupełnie spokojny.
- W zasadzie tak. – przyznał Łuszczeń – Na miejscu pracował też operator wózka widłowego. Czy mógł to być pański pracownik? – zapytał zwyczajnie. Marciniuk był zaskoczony. Może nie zły, bo miał zamiar zadać to samo pytanie.
- Żaden problem sprawdzić. – znów wstukał coś do komputera – Voila! To też mój pracownik. Mogę prosić o tę kartkę, którą Panu dałem? – zwrócił się do Marciniuka. Ten zaś podał mu papier.
- Napiszę na odwrocie. Staram się być Eko. – uśmiechnął się już całkowicie wyluzowany.
Marciniuk był jeszcze bardziej zaskoczony. Najpierw podwładny wciął się w rozmowę, a teraz magazynier daje i zabiera w kółko jeden świstek. Daleki był jednak od złości.
- Pan Rogosz? – spytał po otrzymaniu drugiego nazwiska i adresu.
- Zgadza się. – kiwnął głową właściciel biura.
- Jest teraz w pracy? – zapytał inspektor.
- Niestety. Ma dzisiaj wolne. – pokręcił głową szef – Zadzwonię do niego.
Podniósł słuchawkę i wcisnął kolejno cyfry numeru pracownika. Po kilkunastu sekundach odebrał.
- Dzień dobry, Panie Mietku. Nic się nie stało w zakładzie. Mam tu tylko dwóch policjantów, którzy chcą porozmawiać w sprawie klienta, u którego Pan pracował od niedzieli do wtorku. – przerwał na chwilę – Zdaję się nie żyje. Mogą do Pana wpaść? – znów pauza – Rozumiem. Myślę, że będzie im pasować. Miłego wypoczynku. – zakończył rozmowę.
- Może Panów przyjąć od dwudziestej. – poinformował funkcjonariuszy po rozmowie telefonicznej.
- Bardzo dobrze. – przyznał Marciniuk – Pan osobiście wie coś o tym zleceniu. Były jakieś problemy z klientem? Coś nietypowego? – zapytał chowając kartkę z adresami do kieszeni..
- Nic mi nie wiadomo. Zamówił, zapłacił. Pracownicy się nie skarżyli, klient też nie. Nie zapamiętałem tego zlecenia. – odparł szef rozkładając ręce.
- No nic. W takim razie to wszystko. Dziękujemy za pomoc. – powiedział Marciniuk wstając.
- To nic takiego. Zawsze chętnie pomogę. – odpowiedział serdecznie podając swoją wizytówkę. Tak jak inspektor się domyślał, to był pan Nowak.
- Wygląda na to, że dzisiaj dużo wolnego nie będzie. – oświadczył Marciniuk w samochodzie.
- Taka praca. – westchnął Łuszczeń.
- Ale jak chcemy mieć jakikolwiek czas dla siebie, to teraz się rozdzielimy. – zarządził inspektor – Zawiozę Cię pod wydawnictwo. Tam wypytasz pracowników o niego. Jaki był, co tam zauważyli. Co się da. Może ktoś wie coś więcej niż ten sąsiad. Ja w tym czasie namierzę byłą żonę i spróbuję z nią pogadać i może z kimś jeszcze jak mi kogoś podsunie. O ósmej odbiorę Cię skąd chcesz i pojedziemy do tych z magazynu. – rozgadał się na temat dalszych działań.
- Zgoda. – kiwnął głową.
- Masz tu mój telefon i zapisz się imieniem i nazwiskiem. Puść do siebie sygnał i sobie zapisz mnie. Podasz mi później adres, skąd mam Cię zabrać. – podał Łuszczniowi telefon – Chyba, że nie chcesz tracić wieczoru? – zerknął na podkomisarza.
- Jadę. Nie zostawię sprawy w trakcie. I to takiej dziwnej. – odpowiedział ochoczo Mateusz Łuszczeń wywołując uśmiech zwierzchnika.
Parę minut później stali pod wydawnictwem.
- To widzimy się wieczorem. – powiedział zdawkowo inspektor po tym, jak podkomisarz wysiadł. Gdy ten się odwrócił, Marciniuk pojechał dalej.
Mateusz Łuszczeń wszedł do budynku biurowego. Rozejrzał się aż jego wzrok spoczął na planszy z rozpiską odpowiednich pokoi. Odnalazł dział korekty na drugim piętrze i ruszył schodami jego kierunku. Wszedł przez uchylone drzwi do pomieszczenia, w którym usłyszał nierówne stukanie palców o klawiatury. Biurka miało tam pięć osób. Podkomisarz nie do końca wiedział jak się zachować. Podszedł do pierwszej osoby, którą był łysiejący mężczyzna w grubych okularach; był niski i chudy. Z twarzy nie biła ani błyskotliwość ani infantylizm.
- Przepraszam. Ja w sprawie pana Łosińskiego. – powiedział nieśmiało Łuszczeń. Pracownik wydawnictwa nie oderwał wzroku od ekranu, na którym miał pełno tekstu.
- Nie ma go dzisiaj. Chociaż nie wiem dlaczego. Zawsze przychodził. – powiedział beznamiętnie korektor.
- To ja wiem, że go nie ma. Jestem w jego sprawie. Nie do niego. – podkomisarz wyciągnął odznakę służbową, ale jego rozmówca cały czas gapił się w ekran.
- Ale w jego sprawie to najlepiej z nim rozmawiać. Ja mu nie żyrowałem żadnego kredytu ani nic takiego. Musi Pan go znaleźć. – łysiejący mężczyzna nie zwrócił ani trochę większej uwagi na policjanta. Robił swoje.
- Ja już go znalazłem. Wisiał w swoim mieszkaniu i nie oddychał. – powiedział zniecierpliwiony funkcjonariusz cynicznie. Dopiero to sprawiło, że mężczyzna się odwrócił i spojrzał w stronę Łuszcznia. Dostrzegł też odznakę.
- Trzeba było tak od razu. – przepraszająco wybąkał korektor.
- Może i tak. – przyznał bez emocji oficer policji – To co Pan o nim wie? Jacyś kumple? Rodzina? Dziwne zachowanie? Niepokój? – przeszedł do rzeczy.
- Czy ja wiem? Taki odludek. Nie wiem, czy się z kimś zadawał. Na pewno mi nic nie mówił. My tylko zawsze „cześć- cześć. Ładna pogoda" i tyle. Może Karol coś wie, ale wątpię. Siedzi przy oknie w szarej koszuli. – korektor wskazał kolegę oddalonego o cztery biurka.
- Nie zauważył Pan żadnego specyficznego zachowania u Łosińskiego? Jakieś objawy depresji? – podkomisarz nie odpuszczał.
- Może. Jak teraz Pan powiedział to w sumie wyglądał na przygnębionego. Ale kto go tam wiedział. – wyjaśnił korektor po zastanowieniu się.
- No dobra. Jak Pan sobie coś przypomni, proszę dzwonić. – Łuszczeń podał mu wizytówkę.
- Nie sądzę, żebym mógł sobie coś więcej przypomnieć. – odparł pracownik wydawnictwa, jednakże przyjmując karteczkę z numerem telefonu Łuszcznia. Zaraz odwrócił się na powrót do ekranu komputera. Policjant zaś powędrował w stronę Karola w szarej koszuli.
- Dzień dobry. Komenda miejska. Podkomisarz Mateusz Łuszczeń. Chciałem porozmawiać o Feliksie Łosińskim. – machnął odznaką przed kolejnym korektorem, który z kolei odwrócił się w stronę policjanta zanim ten zaczął mówić. Patrzył na funkcjonariusza niebieskimi oczami usytuowanymi na sympatycznej, pulchnej twarzy pasującej do reszty ciała.
- Oczywiście. Niewiele będę mógł, co prawda, powiedzieć, ale słucham. – odpowiedział grzecznie pan Karol.
- Chciałem się dowiedzieć jak najwięcej o panu Włodzimierzu. Jaki był, z kim się spotykał, może jakieś kłopoty, o których Pan wie? – Łuszczeń ponownie nie owijał w bawełnę.
- Kłopoty? Co się z nim stało? – korektor był zaskoczony, a jeżeli nie to był bardzo przekonujący w wyglądaniu na zaskoczonego.
- Próbujemy to ustalić. Najbardziej prawdopodobne wydaje się samobójstwo. – wyjaśnił podkomisarz.
- Okropne. – przyznał współpracownik denata i mocno wypuścił powietrze z płuc – Jednak jak Pan teraz o tym wspomniał, to ma to jakiś sens. – pokiwał głową patrząc w okno.
- Dlaczego ma to sens? – Łuszczeń ciągnął temat.
- Od jakiegoś czasu wydawał się przygnębiony. Zawsze był taki... stonowany. Nigdy wesoły, ale jakiś czas temu jeszcze posmutniał. Myślałem, że to przejściowe kłopoty. Nigdy go nie pytałem o jego sprawy. Rzadko kiedy coś mówił o sobie. Ograniczałem się do grzecznego pytania czy wszystko w porządku, tak od czasu do czasu. – wyjaśniał pan Karol.
- Dlaczego akurat Panu coś o sobie mówił? – zainteresował się śledczy.
- To może moja twarz i otwarty sposób bycia. – powiedział pół żartem świadek – Ale pewnie głównie to, że tylko my z tego działu paliliśmy. – dodał wciąż się uśmiechając.
- A co o sobie mówił, kiedy się to zdarzało? – Łuszczeń naprowadzał przesłuchiwanego na ciekawiące go zagadnienia.
- Kiedyś się pochwalił, że kogoś poznał. Parę razy coś o niej wspomniał. Takie ogólne. Zadowolony był. Potem nawet zostałem świadkiem na jego ślubie. Trochę mnie zaskoczył. Myślałem, że ma na to miejsce kogoś, komu mówi więcej. No ale się zgodziłem. – opowiedział korektor w szarej koszuli lekko się uśmiechając.
- Kiedy to było? – podkomisarz zapytał tonem, który zbyt przesadnie okazywał zainteresowanie. Nie zniechęcił jednak rozmówcy.
- Pięć czy sześć lat temu. Trochę minęło. – powiedział łapiąc się za podbródek.
- Na ślubie był może ktoś z jego rodziny? Albo znajomy? – Łuszczeń próbował dalej.
- Nikogo. Tylko świadkowa, ktoś z rodziny panny młodej, jej dzieci, no i ja. – korektor Karol pokręcił głową.
- Co Pan zatem robił od wczoraj po zakończeniu pracy do teraz? – policjant widocznie sprawdzał alibi, chociaż nie znał czasu zgonu.
- Po pracy wróciłem do domu. Siedziałem tam z rodziną. Od jedenastej spałem. Aż do rana. Wtedy się ogarnąłem i znowu tu przyszedłem. – powiedział najzwyczajniej w świecie korektor.
- Dziękuję Panu. – Łuszczeń się uśmiechnął, podał rękę świadkowi i poszedł wzdłuż pozostałych biurek aż na korytarz i schodami na parter do głównego holu. Schował do kieszeni notes, w którym zapisał, mniej więcej, rozmowy z korektorami, po czym wyszedł na zewnątrz i pieszo skierował się do swojego mieszkania, które szczęśliwie mieściło się nieopodal Ossolineum.
Kiedy Łuszczeń wchodził do siebie, Marciniuk dopiero dojechał pod adres, w którym miała mieszkać była żona Feliksa Łosińskiego.
Wiedział, że kobieta jest w domu. Nie miał w zwyczaju jeździć na przesłuchanie, żeby całować klamkę. Zwłaszcza w sprawach, które wyglądały na samobójstwo i nie można było zabrać nikogo na komendę. Czego zresztą Marciniuk unikał, nawet kiedy mógł.
Wszedł do secesyjnej kamienicy, a że akurat ktoś wychodził przez drzwi, nie musiał używać domofonu, by dostać się do środka. Dopiero pod mieszkaniem po użyciu dzwonka do drzwi, dał o sobie znać byłej żonie denata. Nie czekał długo na otwarcie drzwi. Jednak zanim do tego doszło miał już na wierzchu odznakę.
- Inspektor Marciniuk. Komenda Miejska. Dzwoniłem. – przedstawił się pokazując jednocześnie służbową legitymację.
- Pamiętam. Proszę wejść. – odsunęła się i wpuściła go do środka.
Inspektor zdjął w przedpokoju kurtkę, którą uparcie nosił mimo wysokiej temperatury. Po tym został zaproszony do salonu.
- Kawy? Herbaty? – zaproponowała gospodyni. Miała cieniowane włosy do ramion i przyjemne, błękitne oczy osadzone nad, może trochę zbyt dużym, nosem. Była zdecydowanie szczupła, ale nie chorobliwie.
- Dziękuję. Nie zajmę Pani dużo czasu. – odmówił grzecznie detektyw po zajęciu miejsca w fotelu.
- Mówił Pan przez telefon, że chodzi o mojego byłego męża. Co dokładnie się stało? – kobieta również usiadła i przeszła do rzeczy. Marciniuk westchnął. Nie lubił przekazywać takich wieści mimo olbrzymiej praktyki.
- Pan Łosiński został dziś znaleziony martwy w swoim mieszkaniu. – inspektor powiedział jednak sprawnie.
- Jak to martwy? Co się stało? – była zaskoczona.
- Najprawdopodobniej sam odebrał sobie życie. Próbuję jednak wszystko ustalić. – wyjaśnił Marciniuk.
- No tak. Nie przypuszczałam, że mógłby coś takiego zrobić, ale ma to sporo sensu. – powiedziała w zamyśleniu.
- Sporo sensu? Co ma Pani na myśli? – przycisnął inspektor.
- Był taki samotny. Nie miał w zasadzie nikogo. Wydawało mi się, że taki po prostu jest, że nie szuka towarzystwa. Widocznie jednak coś go gryzło. – wytłumaczyła swoje enigmatyczne zdania.
- Może wie Pani coś, co mogłoby nam pomóc? Coś osobistego o nim, co mogło sprawić, że na dłuższą metę zdecydował się na ostateczny krok. – Marciniuk szukał zaczepienia.
- Nie przypominam sobie. Nawet jako mój mąż niewiele mi mówił. Zresztą nigdzie nie chciał wychodzić. Żadnego życia towarzyskiego. A hobby to też takie samotnicze: książki. Ciężko z kimś takim wytrzymać. – była żona Łosińskiego powiedziała więcej niż chciał inspektor. Nie znaczyło to jednak, że nie miał już o co pytać.
- A jednak Pani za niego wyszła. – zauważył.
- Tak. Przed ślubem wydawał mi się nie aż tak zamknięty. Może bardziej się starał. A może zauważałam tylko plusy. Stała, niezła praca. Żadnego szemranego towarzystwa. Prawie nie pił. A ja mam dziecko. Teraz zaczyna gimnazjum. Może to przeważyło. – wyglądało na to, że dość łatwo otwiera się przed śledczym.
- Czy opowiadał coś o rodzinie? Dobrze lub źle. A może miał jakichś, nazwijmy to, wrogów? – Marciniuk zmienił nieco temat.
- To też może się wydać dziwne, ale nie. Na ślub przyprowadził kolegę z pracy. Ale więcej go nie widziałam. Mówił, że rodzice nie żyją, nie ma rodzeństwa, a z dalszą rodziną nigdy nie utrzymywał kontaktu. A to i tak wiem tylko dlatego, że parę razy zapytałam. – uśmiechnęła się delikatnie. Marciniuk odwzajemnił uśmiech.
- Czyli Pan Łosiński, że tak powiem, był nudny? Zamknięty w sobie i bez jakichś bliższych znajomych? – zapytał inspektor chcąc uzyskać potwierdzenie lub zaprzeczenie obrazu, który sobie wytworzył w czasie rozmowy.
- Dobrze Pan to ujął. Tak bym powiedziała. – kiwnęła wyraźnie głową.
- A nie wie Pani nic o meblach, które wyniósł z mieszkania na początku tygodnia? Może przekazał część Pani? –zapytał śledczy wstając.
- Pierwsze słyszę o meblach. Zresztą jesteśmy już dwa lata po rozwodzie i nie pamiętam, żeby się odzywał. – zaprzeczyła stanowczo.
- Pani wystąpiła o rozwód, prawda? – zapytał kierując się już myślami w stronę wyjścia.
- Tak było. Nie wytrzymałam. Był zbyt nijaki. Może i bym zmieniła zdanie, gdyby miał dobry kontakt z moją córką, ale z nią też prawie nie rozmawiał. – przyznała tłumacząc do tego swoją decyzję.
- To wszystko. – powiedział zdawkowo inspektor – Jeżeli przypomni sobie Pani coś istotnego o byłym mężu, proszę dzwonić – dodał podając wizytówkę.
- Oczywiście. – odparła patrząc na karteczkę, po czym odprowadziła policjanta do drzwi i zamknęła je za nim.
Marciniuk nie był może zaskoczony opinią byłej żony Łosińskiego, o nim właśnie, a jednak dziwiło go jak bardzo był kreowany na człowieka, który nie spędza czasu z innymi ludźmi, nie szuka rozrywki, nie potrafi rozmawiać. Jedno było pozytywne. Wyłaniał się obraz samobójcy, do którego inspektor również się przychylał. Sugestie co do morderstwa wymusiłyby dokładniejsze przyjrzenie się i znalezienie dziury w całym. A Marciniuk nie potrafił sobie wyobrazić jak zabójca mógł wyjść z mieszkania uniemożliwiając do niego wejście.
Dalej nie miał koncepcji co do tego, jak Łosińskiemu udało się powiesić na takiej wysokości, ale odpuścił. Nie zadręczał się tym, bo wiedział, że lepiej poczekać na wyniki sekcji i efekty dalszych przesłuchań. To podstawowa zasada, którą realizował: nie teoretyzować bez podstaw.
Pojechał do swojego domu na przedmieściach, którego dorobili się z żoną po niemal ćwierćwieczu pracy. Oczywiście jeszcze nie został całkowicie spłacony, ale stał i służył rodzinie Marciniuków.
- Już jestem. - zawołał z progu wesoło.
- Ale trafiłeś. Właśnie skończyłam obiad robić. – odparła jego żona też podniesionym głosem, gdyż musiał do niego dotrzeć z kuchni.
Wszedł tam w kurtce i butach i ucałował żonę na powitanie. Ucieszyła się, co można było dostrzec w jej całej twarzy o okrągłym kształcie, szeroko rozstawionych, brązowych oczach, a także dość plastycznym, niewielkim nosie i doskonale przeciętnych ustach. Twarz zdobiło niewiele zmarszczek, głównie wokół oczu, a włosy twardo walczyły z siwieniem, ponosząc straty zaledwie kilku swoich. Pani Marciniukowa była raczej niska i ani chuda ani gruba, taka zdrowa Słowianka.
- Chyba mi nie powiesz, że chodzisz w tej kurtce dzisiaj? – popatrzyła na małżonka z politowaniem.
- Nie chcesz, to nie powiem. – odpowiedział równie niepoważnie. Pani Łucja, bo tak nazywała się jego żona, wiedziała, że pan Karol bardzo lubił tę kurtkę, dużo bardziej niż te ubrania, które ona mu kiedykolwiek kupiła. Zauważyła to już jakiś czas temu i coraz rzadziej raczyła męża prezentem z kategorii odzieży.
- Ale w domu to już się rozbierz. – poleciła kręcąc głową – Już nakładam.
Inspektor policji zdjął buty i kurtkę, założył natomiast swój drugi ulubiony element garderoby, mianowicie klapki „Kubota". W domu nie rozstawał się z nimi odkąd dostał je od swoich dzieci na czterdzieste piąte urodziny, niedługo po tym jak wyjątkowo założył sandały na skarpety. Następnie umył ręce, bardziej z potu niż brudu, ale w końcu grzebał wcześniej trupowi kieszeniach.
- Cześć, tato. – przy stole powitał go też syn – Coś szybko jesteś.
- Świadkom nie pasowały popołudniowe przesłuchania to mam, jak to mówicie, okienko. – odpowiedział inspektor zgodnie z prawdą choć nie do końca poważnym tonem.
- I spoko. Wieczorem nie będzie pewnie takiego upału. – stwierdził młody Marciniuk. Ojciec przyjrzał mu się. Gdyby ktoś zaczepił ich obu na ulicy nie obstawiłby, że Lech Marciniuk (pani Marciniuk była aktywistką „Solidarności" i przekonała męża by nazwać syna na cześć Wałęsy) jest studentem ASP. Wyglądał dosyć zwyczajnie. Niebieskie jeansy, szara bluza, krótkie włosy, żadnych kolczyków. Twarz niegłupia, ale nie intrygująca, a do tego wypracowane na siłowni mięśnie rąk, nóg i w ogóle. No, zwyczajny chłopak. A jednak miał jakąś specyficzną wrażliwość, która popchnęła go w stronę sztuk plastycznych.
- Proszę bardzo. Smacznego. – powiedziała pani Łucja podsuwając im pod nos talerze z obiadem, a zaraz do nich dołączyła.
- Nawzajem. – odpowiedzieli zgodnie i zabrali się do jedzenia.
- Coś ciekawego w pracy? – pani domu zapytała pana.
- W zasadzie tak. Dziwaczna sprawa. – przytaknął pan Karol – Ale dlaczego pytasz przy jedzeniu? Wiesz w jakim wydziale pracuję. – spojrzał trochę protekcjonalnie na żonę.
- No wiem. Ale zdążyłam się już przyzwyczaić. I jak zjem to muszę wracać do pracy. Mam jeszcze czterech klientów. – powiedziała i ukroiła widelcem ziemniaka. Pani Łucja pracowała w jednej z większych firm ubezpieczeniowych. Odwiedzała klientów w domach.
- No dobra. Jak sobie chcesz. Facet się powiesił w mieszkaniu. Wszystko na to wskazuje. – inspektor opowiedział lakonicznie o sprawie.
- A myślisz, że może się nie powiesił? To dlatego ciekawe? – spytał Lech z pełnymi ustami, a na spojrzenie matki dodał „przepraszam", gdy już je opróżnił.
- Nie bardzo. Tylko nie wiem, jak się mógł powiesić. Ma strasznie wysoko sufit, a przed śmiercią wyniósł z mieszkania prawie wszystkie meble. Wszystkie z pokoju w każdym razie. – policjant wyjawił swoje wątpliwości.
- Aha. To może jednak ktoś mu pomógł. A potem wyszedł z drabiną czy czymś. – zasugerował jego syn – Skoro sam nie mógł...
- Tylko wszystko zamknięte było od wewnątrz, klucz nawet w zamku. A to nie taki zamek, żeby pęsetą klucz od zewnątrz obrócić. – kręcił głową pan Karol.
- To rzeczywiście ciekawe. – przyznała pani Łucja.
To zakończyło rozmowę o pracy.
- Heniek jutro przyjdzie? – żona zapytała w końcu policjanta.
- Mówił, że będzie. – odparł zdawkowo inspektor. Rozmowa dotyczyła sierżanta Maciążka.
- A Renata? – zapytała z kolei o żonę sierżanta.
- W sumie nie mówił. Ale raczej tak. – założył pan Karol, uśmiechając się nad talerzem.
- To pozmywacie, co? Ja się spieszę. – powiedziała pani domu wstając od stołu.
- Pewnie, miłej pracy. – odpowiedział Lech machając matce, która w pośpiechu ruszyła do przedpokoju. Parę sekund później rzuciła im „cześć" i zamknęła za sobą drzwi.
- Dziękuję. – powiedział Lech wstając od stołu i poszedł do siebie.
Karol Marciniuk zaraz sam skończył obiad i już wiedział, że został sam z naczyniami, ale nie przeszkadzało mu to. Nie było dużo do zmywania.
- Ja bym Ci pomógł tato, ale muszę się pouczyć. – usłyszał syna z pokoju – Zresztą zmieścisz to na suszarce.
Oczywiście, że zmieści. Garnek, miska, patelnia, parę sztućców i talerzy. Ale najpierw jeszcze odłożyć córce to co zostało do mikrofalówki. Robił już trudniejsze i bardziej skomplikowane rzeczy.
Akurat kończył zmywać, kiedy Lech wrócił i powiedział:
- Możemy obejrzeć jakiś film. Zobaczyłem, że w zasadzie już umiem wszystko na zaliczenie. – powiedział zawadiacko.
- Ale zauważenie tego zajęło ci akurat tyle czasu co mi zajęło zmywanie po obiedzie. – zakpił jego ojciec, ale nie był zły. Tego zmywania było na jedną osobę.
- To co, oglądamy coś? – ciągnął temat syn.
- No dobra, ale coś dla ludzi, a nie tego reżysera co mi ostatnio pokazywałeś. – zaśmiał się inspektor.
- Co, Pasoliniego? Jak chcesz, też nie chcę się bardzo męczyć filmem. Coś głupiego? – zaproponował Lech wycofując się do salonu.
- Nie musi być głupie. Ale nie takie przemóżdżone. – krzyknął za nim jego ojciec trzymając w ręku ścierkę i garnek po ziemniakach.
- Może być „Buntownik z wyboru"? – spytał Lech równie głośno.
- To ten o geniuszu z Robinem Williamsem? – spytał inspektor utrzymując głośność i odkładając ścierkę.
- A widziałeś? – zapytał głośno Lech, ale ojciec zaskoczył go tym, że był już blisko.
- Nie. Coś mówiłeś. – wyjaśnił już z odległości dwóch metrów jego ojciec.
- No. To puszczam. – włożył płytę do odtwarzacza. Film się zaczął. Oglądali w spokoju, prawie się nie odzywając.
- Dobra, tato. Ja będę leciał. – powiedział Lech jak tylko samochód z Mattem Damonem ruszył w stronę górnej części ekranu telewizora i pojawiły się napisy końcowe.
- No, idź. Co masz w domu siedzieć. – przytaknął inspektor. Nie sądził, że ma jakieś wyjście. Poza tym już od dawna syn nie musiał się go pytać czy może wyjść. To było naturalne dla Marciniuka. Syn miał już dwadzieścia jeden lat.
Kiedy tylko pan Karol został sam, zaczął myśleć nad sprawą, ale nic nowego nie przyszło mu do głowy. Nawet nie zdawał sobie sprawy kiedy usnął na kanapie. Obudziła go dopiero córka, która skądś wróciła.
- Tato, wstawaj. – powiedziała i zaczęła go szarpać za ramię – Telefon do Ciebie. – w ręku trzymała dzwoniącą komórkę.
- Co? – zapytał otępiały po drzemce, ale zaraz odebrał – Marciniuk, słucham. – powiedział odruchowo – Dobra, będę tam za dziesięć minut. – rozłączył się.
- Z pracy? – zapytała jego córka, Beata. Przypominała do złudzenia swoją matkę. Może była szczuplejsza, ale dlatego, że bardzo o to dbała.
- Tak. Która godzina? – zapytał wciąż lekko zdezorientowany podnosząc się z kanapy.
- Za piętnaście ósma. – odpowiedziała Basia najzwyczajniej.
- No, to powoli muszę się zbierać. Masz obiad w mikrofali, surówkę w lodówce. – przypomniał sobie.
- Już to zjadłam jak wróciłam. Mocno spałeś. Co tak padłeś? – powiedziała ze śmiechem odgarniając włosy za ucho.
- Jakoś tak. W nocy nie mogłem spać, bo za gorąco. A teraz jeszcze cieplej, ale padłem. – machnął ręką.
Poszedł tylko umyć zęby, bo nienawidził tego uczucia w ustach po zaśnięciu z otwartymi ustami, i poszedł.
Pojechał po Łuszcznia pod jego mieszkanie. Podkomisarz czekał na niego przy wejściu do budynku. Wsiadł jak tylko Marciniuk się zatrzymał.
- I co? – zapytał inspektor.
- Niewiele. Bardziej pasuje samobójstwo. Chyba, że coś kręcą. – powiedział Łuszczeń, po czym zreferował swoje rozmowy w wydawnictwie.
- U mnie to samo. Z zeznań żony wychodzi taki sam obraz. Samobójstwo jak najbardziej możliwe. – powiedział Marciniuk i z kolei opowiedział więcej szczegółów ze swojego samodzielnego rozpytania.
- Więc będziemy się tego trzymać? – zapytał młodszy policjant.
- Wiadomo, że trzeba mieć otwarte oczy na wszystko, ale jestem prawie że przekonany. – kiwnął głową inspektor i wprawił samochód w ruch.
- Prawie że? – zapytał z uśmiechem Łuszczeń.
- A wiesz jak to zrobił? – odbił piłkę Marciniuk.
- Nie mam pojęcia. – przyznał poważniej Mateusz Łuszczeń.
Nie odzywali się przez dalszą część drogi. W końcu dotarli pod adres kierowcy ciężarówki, który zabierał meble z mieszkania Łosińskiego. Zadzwonili domofonem.
- Dobry wieczór. Tu policja. Mieliśmy przyjechać o tej porze. – powiedział Marciniuk w stronę mikrofonu.
- Dobry wieczór. Proszę wejść. Trzecie piętro. – usłyszeli charakterystyczne bzyczenie i weszli na klatkę.
Winda nie śmierdziała toteż podróż nią była czystą formalnością. Zanim zapukali drzwi już się otworzyły.
- Zapraszam. – gospodarz wpuścił ich do środka. Oczywiście weszli. Usiedli w dużym pokoju na krzesłach, przy stole.
- O co dokładnie chodzi? – zapytał gdy już zajęli miejsca. Miał wielką łysinę, ale uparcie trzymał dość długie włosy po jej obu stronach i próbował zaczesać włosami z prawej na lewą.
- Panie Wołągiewicz, pracował Pan pod takim domem na przedmieściach, miał pan wywieźć meble. To było... - zaczął Marciniuk, ale wypadła mu z głowy data.
- W niedzielę i w poniedziałek. – dokończył Łuszczeń spokojnie.
- No tak. Czasem jakieś przeprowadzki się zdarzają. – przytaknął kierowca ciężarówki – Ale to było trochę inne. – dodał patrząc po policjantach. Wiedzieli, że muszą zapytać dlaczego było to inne.
- Jak inne? – zapytał więc Marciniuk ukrywając skrzętnie rozczarowanie zagrywką świadka.
- Te meble ładował na wózek widłowy, a potem na ciężarówkę. Ale to jeszcze nie było takie dziwne. Chciał zapłacić i nie nosić po schodach. Mnie tam pasowało. – zatrzymał się na parę sekund – Tylko, że on nie wywoził tych mebli do nowego mieszkania czy na przechowanie na czas remontu. – dodał szukając zainteresowania na twarzach funkcjonariuszy, okazali je więc.
- Co więc z nimi zrobił? – zapytał Marciniuk naprawdę zainteresowany, ale udawał zafascynowanego historią kierowcy zawodowego kategorii C.
- Miałem je zawieźć do domu dziecka. No i zawiozłem. Trochę się tam zdziwili, że jest jakaś dostawa. Musieli wołać kogoś do pomocy, żeby rozładować samochód. Mnie to pasowało. Od godziny miałem płacone. – opowiedział Wołągiewicz i oparł się wygodnie.
- Dlaczego się dziwili? – spytał z kolei Łuszczeń.
- Potem się okazało, że dyrektorka wiedziała, ale tak ją zdziwił anonimowy telefon o dostawie mebli na poniedziałek, że uznała to za kawał i nikomu nie przekazała. – wyjaśnił świadek.
- Dziwaczne, ale co zrobić. – uśmiechnął się inspektor.
- Kojarzy Pan coś jeszcze? Właściciel mieszkania jakoś dziwnie się zachowywał? Ktoś mu pomagał ładować te meble na wózek? – Marciniuk szukał jakiegoś dodatkowego świadka.
- No Mietek mu pomagał, potem zabierał wózkiem i tak w kółko. Dlatego dwa dni to zabieraliśmy. – opowiedział pan Wołągiewicz.
- No tak. – westchnął inspektor policji – W takim razie, dziękuję. To wszystko. Spokojnej nocy. – dodał urzędowo kiedy już wstał.
- Cieszę się, że mogłem pomóc. – kierowca się uśmiechnął. Marciniuk stwierdził, że pewnie poczuł się ważny przekazując nie do końca zwyczajne informacje.
Obaj z Łuszczniem opuścili mieszkanie i „zawołali" windę na dół.
- Wygląda, że rzeczywiście się zabił. Wywiózł meble. Zaplanował to. A nikomu nie sprzedał to nie było chyba jakiegoś morderstwa za długi, co zresztą i tak brzmi dziwnie. – myślał w windzie Mateusz Łuszczeń.
- Tak wygląda. Zadzwoń do firmy niech przedzwonią do domu dziecka i się dowiedzą o tych meblach. – polecił mu Marciniuk – Nie wiem, po co kierowca miałby kłamać, ale niech sprawdzą.
- Pewnie. Jak tylko wysiądziemy. – podkomisarz kiwnął głową i zrobił jak mu przykazano.
Zaraz zresztą jechali już do operatora wózka widłowego, który zresztą też wpuścił ich z podobną uprzejmością co kierowca ciężarówki.
- Panie Rogosz, - zaczął Marciniuk kiedy już na spokojnie siedzieli w mieszkaniu pracownika magazynu – proszę nam opowiedzieć o tym zleceniu od niedzieli do wtorku. Jak zabierali Panowie meble z mieszkania i w ogóle. – dodał zachęcająco.
- Ja wiem? Wytaszczałem z nim meble na palety, potem takim ręcznym wózkiem za drzwi. Potem wpychaliśmy to na wózek i ja wiozłem na ciężarówkę, a potem kolega układał w środku. No tyle. Potem mówił, że zawiózł do domu dziecka. – opowiedział sztaplarz nie czując, że mówi coś niezwykłego.
- A we wtorek? Miał Pan coś z kolei wwieźć do mieszkania. – zauważył inspektor.
- No tak. – operator się uśmiechnął – Zapomniałem, chociaż to mnie trochę zdziwiło. Paczka już czekała. Bardzo duża paka. Ledwo weszła przez te wielkie drzwi. No i bardzo ciężka. – opowiedział już z zaciekawieniem.
- Nie wie Pan co było w środku? – dociekał podkomisarz nachylając się w stronę świadka.
- Wtedy myślałem, że to może meble do skręcania. Tyle, że później sobie pomyślałem, że ten facet nie skręciłby mebli sam. A nikt mu nie pomagał ich znosić to dlaczego ktoś miałby mu pomóc je skręcić. – pan Rogosz zainteresował policjantów. Marciniuk myślał podobnie do niego.
- I jeszcze to było dziwne, bo miał takie ładne, stare, solidne meble, a miałby zamawiać jakieś do skręcania? To mi nie pasuje. Dlatego nie mam pojęcia co tam mogło być. – świadek kontynuował wątek.
- No tak. – przyznał inspektor – A może pamięta Pan coś więcej o tej paczce? Kto ją przywiózł? Z jakiej firmy było zamówienie? Może jakaś faktura albo napis na kartonie? – próbował się zaczepić.
- Nie bardzo. Już tam stała na podwórku na palecie. Jak faktura była to ją zabrał ten z mieszkania. A kartonowi się nie przyjrzałem. Pamiętam tyle, że sąsiad wspomniał, że mógł słyszeć samochód, ale jeszcze przez sen. Widocznie wcześnie mu to podwieźli. – odpowiedział Rogosz kręcąc głową.
- Trudno. I tak bardzo... - zaczął Marciniuk, ale przerwał mu telefon – Tak? Już? Będę za dziesięć minut. Tak, na pewno. Wyrobię się. – mówił do telefonu z przerwami na słowa rozmówcy.
- Bardzo przepraszam. Był Pan bardzo pomocny. Dziękujemy. – uśmiechnął się do operatora wózka widłowego i sięgnął do kieszeni – Gdyby jednak przypomniał Pan sobie coś jeszcze, proszę dzwonić. Kiedykolwiek. – podał wizytówkę gospodarzowi.
- Jasne. – Rogosz kiwnął głową. Pół minuty później nie miał już gości z komendy.
- To teraz tak: jedziemy do patologa. Zrobił już sekcję. I zadzwoń, żeby Maciążek jeszcze rozpytał z rana sąsiadów o jakiś duży samochód we wtorek rano, a może nawet w nocy. Nie będziemy latać za wszystkim sami, co nie? – uśmiechnął się do podwładnego mimo wydawania poleceń.
- Robi się. – odparł ochoczo podkomisarz i wyjął telefon.
Nie minęło więcej jak pięć minut odkąd podkomisarz Mateusz Łuszczeń zakończył wydawanie poleceń przez telefon, kiedy zaparkowali pod budynkiem, w którego piwnicach mieściło się prosektorium. Marciniuk doskonale znał drogę do miejsca pracy doktora Kośko, który przeprowadzał sekcję. Łuszczeń starał się zapamiętać drogę przez liczne schody, zakręty i to niedokładnie oświetlone wyłącznie przez małe okna. A zbliżał się zmierzch.
- Minutę się spóźniliście. – lekarz rzucił półżartem i poprawił okulary. Podał kartkę z raportem inspektorowi.
- Możemy na niego zerknąć jeszcze? – zapytał ten ostatni.
- No dobra. – patolog wprowadził ich do następnego pomieszczenia, podał im miętowy krem, którym posmarowali sobie skórę pod nosem. Na stole wciąż leżał Feliks Łosiński.
- Nic nadzwyczajnego jak dla mnie. Bruzda wisielcza jest. Żadnych śladów skrępowania. Kręgosłup nie strzelił. Śmierć przez uduszenie. – zaczął referować lekarz i wskazał przy tym wspomnianą bruzdę.
- Coś jeszcze? Czas zgonu? – zapytał Marciniuk patrząc spokojnie w twarz denata.
- Nie żyje już od wtorku. Ciężko powiedzieć dokładniej. Więcej niż czterdzieści osiem godzin przed odkryciem. Ale mniej niż cztery dni. Możliwe, że próbował się zabić wcześniej. Miał we krwi sporo środka nasennego. Jednak sporo mniej niż śmiertelną dawkę. Nie chcę strzelać. To chyba wszystko. Żadnych innych obrażeń. – medyk wyłożył resztę kart na stół i spojrzał pytająco na policjantów.
- Udział osób trzecich mało prawdopodobny, jak rozumiem? – Marciniuk spojrzał w błękitne oczy patologa.
- Na dwoje babka wróżyła. – lekarz uśmiechnął się prawą stroną ust – Może i ktoś dosypał mu te proszki, żeby później się nie wiercił. A może sam wziął. Zdarzały się przypadki, że jak nie zadziałały tabletki to się ktoś wieszał. Ale ja nie powiem jak było. To wasze zadanie. – dywagował.
- Dzięki. – rzucił inspektor i spojrzał w raport – Nic dziwnego nie było? – powiedział patrząc wciąż na kartkę.
- Dziwnego nie. Ale może coś tak. – patolog zainteresował Marciniuka, a ten podniósł wzrok znad kartki.
- No mów. – polecił Karol Marciniuk zachęcająco.
- Miał mokre skarpety. Tak do kostek. Ale nic więcej. Mnie to nic nie mówi, ale może dla was to jakaś pomoc, co ? – spojrzał badawczo na obu policjantów.
- Znaleźli go w zalanym mieszkaniu. – wyjaśnił inspektor – Widocznie już trochę mokro było jak się wieszał. Wielkie dzięki. – uśmiechnął się.
- Spoko. Jutro się widzimy. Jak nic się większego nie trafi, oczywiście. – odpowiedział też uśmiechnięty lekarz.
Policjanci zaraz opuścili prosektorium i wyszli na zewnątrz.
- Nie za bardzo rozumiem. W zasadzie nic nam to nie daje. Dalej nie wiemy jak ta woda się tam znalazła. – Łuszczeń kręcił głową wsiadając do samochodu.
- To prawda. Właśnie ta woda nie pozwala mi się całkiem przekonać do samobójstwa. Jeżeli by ją odkręcił, a potem zakręcił to jakim cudem zamoczył tylko skarpety, zalał sąsiada dopiero w piątek i, co najbardziej nieprawdopodobne, wlazł pod sufit i się powiesił, może jeszcze śpiąc? – Marciniuk wręcz zaśmiał się ze swojej niemocy.
Podkomisarz tylko się uśmiechnął.
- A jeżeli ktoś mu pomógł, to jak wyszedł nie wylewając wody i jeszcze zamknął jakieś wyjście od środka. No absurd. – kontynuował inspektor.
- Musimy na coś źle patrzeć. – stwierdził Łuszczeń rozkładając ręce – Jakoś to się przecież stało.
- W końcu to ogarniemy. – powiedział Marciniuk nieprzekonująco.
- Pewnie. – przytaknął mu podkomisarz i wtedy odjechali. Droga nie była pusta, ale jechało im się sprawnie. Mieli też szczęście na dwóch czy trzech światłach. Nie trwało długo odwiezienie podkomisarza pod dom.
- Dzwoń jak Maciążek przepyta sąsiadów albo coś wyjdzie. O każdej porze. – inspektor polecił podwładnemu gdy ten szykował się do opuszczenia pojazdu.
- Jasne. – Łuszczeń kiwnął głową i wysiadł – Dobranoc. – dodał spokojnie i zamknął drzwi. Marciniuk odpowiedział „dobranoc" bardziej do siebie i odjechał. Dziesięć minut później był u siebie.
Wziął zimny prysznic. Zimny, bo było ciepło i lubił czuć, że udało mu się na czymś oszczędzić. Założył letnią piżamę i położył się w łóżku obok żony zajętej lekturą „Świata według Garpa". Przerwała ją jednak na westchnięcie męża.
- Rozwiązałeś sprawę? – zapytała zerkając na niego z sympatycznym wyrazem twarzy.
- Nie. – odparł krótko bez zadowolenia - A twoi klienci? – zrewanżował się pytaniem o pracę.
- W porządku. Jeszcze ich urobię. Dobrze to wygląda. – uśmiechnęła się – Będziesz jeszcze jutro szedł na jakieś przesłuchania? Głupio by było jakbyś nie przyszedł na grilla, którego urządzasz. – wróciła do roli pytającego.
- Już nie mam kogo przesłuchiwać. Jak na razie. Po prostu nie mam pojęcia jak doszło do tego co się stało. A nie wiem czy dowiem się jeszcze czegoś. Gdybym chociaż był pewien, że to samobójstwo to mógłbym to zostawić. A tak... - znowu westchnął.
- Wymyślisz w końcu. – pocałowała go w policzek – Ale teraz poczytam, jak nie masz do mnie więcej spraw. – powiedziała i spojrzała pytająco na męża.
- Nie, nie mam. – uśmiechnął się, ale zdziwił. Nie zatrzymywał jej przecież. Mogła w ogóle nie przerywać czytania. Jednak znała go tak dobrze, że wiedziała, że chciał, żeby zapytała o sprawę. Sam otworzył „Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet", ale mimo przyjemnego języka i wartkiej akcji nie mógł się skupić na słowach z kart książki i zastępował je tymi ze swoich myśli nad śmiercią Feliksa Łosińskiego. Postanowił poradzić się kogoś, kto myślał inaczej. Wyciągnął telefon, ale zauważył, że nie ma już numeru Madalińskiego. Wyszedł z sypialni i zadzwonił na komendę. Tam dostał numer do komendy powiatowej w Policach. Zadzwonił tam.
- Halo, Komenda Powiatowa Policji. Słucham? – usłyszał kobiecy głos.
- Mówi inspektor Karol Marciniuk z Komendy Miejskiej we Wrocławiu. Czy może mnie Pani połączyć z komisarzem Madalinskim z wydziału zabójstw? – powiedział bez owijania w bawełnę.
- Niestety. Nie ma go od kilku dni. – powiedziała jakby ze współczuciem, a Marciniuk westchnął po raz trzeci od przyjścia do domu – Mogę Pana połączyć z nadkomisarzem Myślnikiem, to jego bezpośredni przełożony. – zaproponowała.
- Dobrze, jeśli można. – inspektor grzecznie się zgodził.
Po jakichś dziesięciu sekundach usłyszał męski głos.
- Myślnik, słucham. – powiedział głos Marka Myślnika.
- Mówi Marciniuk z Wrocławia. – powiedział krótko inspektor Marciniuk – Czy mógłby Pan coś powiedzieć o Madalińskim? Podobno wyjechał. Ma urlop?
- Niezupełnie. Oddelegowano go do Komendy Wojewódzkiej. Nie mogę więcej powiedzieć. Czy to pilne? – zapytał nadkomisarz Myślnik, a Marciniuk był pewien, że w tle usłyszał kobiecy śmiech.
- W zasadzie nie. – przyznał inspektor policji z Wrocławia.
- Powiem mu, żeby się odezwał jak już do nas wróci. Opowiadał, że przy Panu prowadził pierwszą sprawę. – Myślnik powiedział jakoś wesoło.
- Tak było. Już wtedy był niezwykle zdolny. – Marciniuk przytaknął – Nie będę zabierał więcej czasu. Dobranoc. – zakończył rozmowę po usłyszeniu tego samego życzenia w odpowiedzi.
Postanowił spisać na kartce niedociągnięcia swoich teorii. Może działanie na wzrok mogło tu pomóc.
Zaczął spisywać różne szczegóły, ale przerwał mu telefon.
- Łuszczeń z tej strony. – usłyszał na początku.
- Mów. – polecił Marciniuk.
- Maciążek nie dowiedział się nic od sąsiadów. Wygląda na to, że nikt nie widział dostawcy. – powiedział dość głośno i z niezadowoleniem podkomisarz.
- No nic. – inspektor znowu westchnął – Daj do prasy adres, okoliczności. Może sam się zgłosi. Albo ktoś z zewnątrz go widział. – zalecił nowe rozwiązanie.
- Oczywiście. Zaraz to załatwię. – powiedział służbiście podkomisarz Mateusz Łuszczeń i się rozłączył. Marciniuk stwierdził, że jego nowy podwładny jest pożyteczny. Jak na razie wszystko załatwiał sprawnie. No i nie snuł wydumanych teorii. A inspektor Marciniuk cenił sobie elegancką metodykę dedukcji toteż wrócił do zapisywania braków na kartkach, próbując się wyrazić jak najlepiej. W końcu powstała ostateczna lista, której tworzenie zajęło mu łącznie siedem i pół minuty, nie licząc rozmowy telefonicznej z Mateuszem Łuszczniem.
Efektem jego rozważań było kilka punktów:
1. Łosiński coś zamówił, ale nie było tego w pokoju kiedy weszli strażacy.
2. Jak wszedł tak wysoko?/ Jak zabójca zamknął drzwi/okno/właz na dach?
3. Skąd ta woda?
4. Dlaczego woda tak długo spływała do sąsiada skoro nie żył już ponad dwa dni?
Nie wiedział jeszcze jak lista miała mu pomóc, ale chociaż miał porządek. Miał zamiar znów się położyć. Jeszcze w drodze do sypialni usłyszał dzwonek swojego telefonu.
- Marciniuk. – powiedział krótko.
- Przepraszam, że znowu dzwonię, ale dostałem informacje od ekipy. Twierdzą, że wszystkie wyjścia musiały być zamknięte od wewnątrz. Więc o ile morderca nie spędził dwóch dni w mieszkaniu czekając na wejście strażaków, to Łosiński musiał powiesić się sam. – Łuszczeń wyrzucił jednym tchem.
- Chociaż tyle. Dzięki. – Marciniuk przyjął wiadomość ze stoickim spokojem.
- Jeszcze raz przepraszam i dobranoc. – Łuszczeń rozłączył się po tych słowach też wypowiedzianych pospiesznie.
Karol Marciniuk pomyślał, że to dobra wiadomość. Mając już tylko jedną możliwość mógł się skupić na jednym rozwiązaniu. Punkt drugi listy skurczył się o połowę. Wrócił do łóżka.
- Kto tak wydzwania? – zapytała pani Marciniuk nie odrywając jednak wzroku od książki.
- Z pracy. Jak zawsze, mają dobre i złe wieści. – powiedział nie tłumacząc zbyt wiele.
- Jakiś przełom? – zapytała z umiarkowanym zainteresowaniem w głosie.
- Można powiedzieć, że minimalny. – przytaknął pan Marciniuk i wyciągnął książkę, którą odłożył wcześniej na szafkę. Tym razem potrafił się oderwać od prowadzonego śledztwa. Wiadomość, że musiało to być samobójstwo sporo zdjęła mu z głowy. Od razu mniejsza presja i pośpiech. Nie trzeba łapać zabójcy, który mógł okazać się niebezpieczny dla kogoś jeszcze. I to było dużym plusem. Dlatego był w stanie przeczytać pięć rozdziałów zanim poczuł się senny i tym razem usnął mimo wciąż nieprzeciętnie wysokiej temperatury powietrza.
I spał całkiem dobrze, obudził się koło drugiej, ale nie miał problemu z ponownym zaśnięciem. Może dlatego, że poprzedniej nocy nie spał prawie wcale. Drugi raz obudził się koło szóstej, a obudził go hałas w przedpokoju. Kiedy tam dotarł zobaczył swojego syna Lecha, który podnosił się z ziemi.
- Zapomniałem o progu. – powiedział śmiejąc się jak po usłyszeniu genialnego żartu. Nie sposób było zakwestionować jego nietrzeźwości. Marciniuk pokręcił tylko głową i zaczął się oddalać. Jego syn poszedł do kuchni i otworzył drzwi do zamrażalnika, co zaintrygowało inspektora.
- Czego Ty szukasz? – zapytał pobłażliwym tonem.
- Mam tu taką nowinkę. – odpowiedział Lech pokazując mu worek z kolorowymi sześcianikami z plastiku wypełnionymi jakimś płynem – Jak to zamrozisz, a potem dasz do drinka to schłodzi, ale nie rozwodni. Proste, a skuteczne. – mówił dość niewyraźnie, ale bardzo się starał i ojciec go zrozumiał.
Teraz z kolei on się zaśmiał. Nie histerycznie, ale radośnie.
- Proste, a skuteczne. – powiedział na głos za synem. Zaraz poszedł do dużego pokoju i obejrzał kartkę, którą wcześniej zapisał czterema punktami. Nagle wszystko wydało się oczywiste. Gdyby zapisał je w innej kolejności pewnie doznałby oświecenia od razu. Już się nie położył. Miał jednak dylemat. Nie miał się z kim podzielić tymi nowinami. Chciał powiedzieć Łuszczniowi, ale nie zamierzał go budzić o szóstej rano. Wyszedł pobiegać, co robił kiedy bardzo się zdenerwował albo nie mógł się skupić na niczym, bo myślał w kółko o tym samym. Kilkakrotnie obiegł osiedle domków jednorodzinnych, na którym mieszkał i znowu wziął zimny prysznic. Ochłonął z pierwszego podniecenia i wrócił do lektury szwedzkiego kryminału. Posiedział przy nim do ósmej aż nie obudziła się jego żona. Nie była jakaś zdziwiona na widok czytającego męża przy stole w dużym pokoju.
- Widzę, że Cię wciągnęło. Mówiłam. – uśmiechnęła się i pocałowała go w usta, jak to zresztą robiła co rano. Chyba, że ją uprzedził.
- Fajna rzecz. – przytaknął inspektor, po czym włożył zakładkę w miejsce, gdzie skończył czytać.
- I jak będzie? Wyrobisz się z zamknięciem sprawy do grilla? – zapytała wyciągając z lodówki produkty na śniadanie. Marciniuk wyciągnął sztućce, talerze oraz deskę do krojenia i kilka warzyw.
- Rozgryzłem to już. – pochwalił się – Jak nie wyjdzie nic nowego to nic nie przeszkodzi w naszym przyjęciu. – dodał również wesoło.
- Wiedziałam, że wystarczy jak pomyślisz. – powiedziała pani domu z dumą w głosie.
- Tylko brakuje mi jeszcze jakiegoś potwierdzenia. Ale to kwestia czasu, i tylko tyle. Wszystko już zrobione. – odparł spokojnie krojąc pomidora. Nie skończył jeszcze ze wszystkimi warzywami kiedy znowu usłyszał dzwonek swojego telefonu.
- Mówi Łuszczeń. Przepraszam, że tak z rana. – rozmówca zaczął mówiąc pospiesznie.
- Już nie śpię, nie przepraszaj. – przerwał mu inspektor.
- Dzwonili do mnie z komendy. Już się zgłosił ten dostawca. Przeczytał gdzieś ogłoszenie i sobie przypomniał. Może Pan przyjechać i z nim pogadać? Ja jestem w drodze, ale nie chciałem bez uprzedzenia... Sam też mogę go przesłuchać. – wyjaśnił podkomisarz trochę niezdecydowany, co ma robić.
- W porządku. Przyjadę. Razem to zakończymy. – powiedział bardzo spokojnie inspektor policji.
- Zakończymy? Nie wiadomo, co powie. – Łuszczeń brzmiał jak osłupiały.
- Już wszystko wiem. Tak mi się wydaje. – powiedział z zadowoleniem Marciniuk, ale i z pewną rezerwą.
- Gratuluję. – powiedział wciąż zaskoczony – Do zobaczenia. – rozłączył się.
Marciniuk spojrzał na żonę i nie musiał nic mówić.
- No jedź. Będzie z głowy. – zachęciła go. Inspektor wziął w rękę prowizoryczną kanapkę i wyszedł. Pojechał na komendę zadowolony z siebie i z tego, że wszystko wyjaśni się za bardzo niedługo.
Wszedł do budynku komendy i zapytał dyżurnego o świadka, który stał obok.
- Jestem inspektor Marciniuk. Proszę za mną do biura. – powiedział do młodego mężczyzny, który na niego czekał. Razem weszli na pierwsze piętro i korytarzem w lewo do pokoju 113. Pod drzwiami stał podkomisarz Łuszczeń.
- Dzień dobry. – rzucił Marciniukowi – Podkomisarz Łuszczeń – przedstawił się świadkowi. Razem weszli do środka. Marciniuk usiadł za biurkiem, Łuszczeń z boku, a świadek naprzeciwko inspektora.
- To proszę się przedstawić i opowiedzieć, co się stało. – Marciniuk zachęcił świadka.
- Nazywam się Grzegorz Barański. Pracuję w firmie kurierskiej. Kiedyś dostarczyłem coś temu facetowi i zostawiłem wizytówkę. Niedawno zadzwonił i chciał, żebym załatwił coś dla niego prywatnie. Miałem wziąć przesyłkę na siebie. I nieoficjalnie mu ją drożej odsprzedać. Miałem z tego dwie stówy więc się zgodziłem. Mocno mnie to dziwiło. Myślałem, że to może coś nielegalnego. Ale okazało się, że to duża paczka. Bardzo ciężka. Dlatego zapytałem producenta, co to takiego i bardzo się zdziwiłem. A Panowie, nie sądzę, żebyście mogli w to uwierzyć. – opowiedział pan Barański nie przerywając aż do słów o niewiarygodności przesyłki.
- Uwierzę w to, że była to bryła lodu. – powiedział z uśmiechem inspektor. Świadek wyglądał na zbitego z tropu.
- Nie wiem, jak Pan na to wpadł. Nie słyszałem o czymś głupszym, a jednak. Właśnie tak było. – Barański kręcił głową z niedowierzaniem – Ten klient zrobił jakąś rampę i ściągnął paletę ręcznym wózkiem. A ja sobie pojechałem. Trochę bogatszy. – dodał zwyczajnie.
Marciniuk przez chwilę milczał i pisał na komputerze. Później podał świadkowi wydruk.
- Proszę podpisać protokół i jest Pan wolny. – powiedział do Barańskiego ze spokojem.
Ten przeczytał oświadczenie i podpisał. Następnie Łuszczeń odprowadził go aż do drzwi wejściowych. Wrócił i spojrzał z niedowierzaniem na Marciniuka.
- Bryła lodu? – kręcił głową.
- Chyba sam już rozumiesz. Pan Łosiński trochę się pobawił. Chyba chciał chociaż raz być obiektem czyjegoś zainteresowania. Wywiózł meble, zamówił bryłę lodu, rozpakował, wszedł na górę. Wziął tabletki, pewnie trochę wcześniej. Usnął i zjechał z bryły. Po czym się udusił. Woda topniała jeszcze długo, więc sąsiad zorientował się w piątek. Wszystko się układa. Paczka, której nie ma się rozpuściła tworząc wodę, której nie znaliśmy źródła. Zadał nam ciekawą zagadkę. – wyjaśnił inspektor Karol Marciniuk dumny ze swojego rozumowania.
- Tak musiało być. Strasznie dużo zachodu. To smutne. – wypowiedział podkomisarz Mateusz Łuszczeń niedowierzając.
- Nawet bardzo. Kto by w takie coś uwierzył? – zastanawiał się Marciniuk.
- Nie ja. – przyznał Łuszczen kiwając głową.
Karol Marciniuk zaczął intensywnie pisać na komputerze.
- Skończę raport i po sprawie. – powiedział trochę do siebie, a trochę do współpracownika.
Podkomisarz się nie ruszył aż inspektor skończył pisać raport, wydrukował go i podpisał. Nie zabrał go ze sobą, ale wysłał wersję elektroniczną do naczelnika. Po tym wyszli i inspektor zamknął drzwi.
- Jak nie masz służby, to możesz przyjść na grilla o czwartej. Zapiszę Ci adres. – powiedział z uśmiechem do podwładnego i zaraz podał mu kartkę.
- Dziękuję. I za tę sprawę. To było pouczające, Panie Inspektorze. – Łuszczeń niemal się ukłonił.
- Mów mi Karol. Jeszcze trochę razem popracujemy. – Marciniuk uśmiechnął się serdecznie i podał rękę podkomisarzowi. Ten chętnie ją przyjął.
- Mateusz, jak już wiesz. – odpowiedział ściskając dłoń zwierzchnika, by zaraz pójść w inną stronę. Czekała ich wolna, i według wszelkiego prawdopodobieństwa, upalna sobota.

 

Opowiadanie „Co ma wisieć, nie utonie" jest wariacją na podstawie zagadki, którą po raz pierwszy usłyszałem od kolegi ze studiów (Mariusz) w czasie praktyk. Ale nie od razu wpadłem na to by zrobić z tego kryminał.

Rate this item
(2 votes)

Podziel się!

Security code
Refresh

Aby Skomentować Kliknij Tutaj

Współpracujemy z:

BIBLIOTECZKA

Karta Do Kultury

? Jeżeli zalogujesz się na swoje konto, będziesz mógł bezpłatnie:
*obserwować pozycje wydawnicze, promocje oraz oferty specjalne
*dodawać je do ulubionych
*polecać innym czytelnikom
*odradzać produkty, po które więcej nie sięgniesz
*listować pozycje, które posiadasz
*oznaczać pozycje przeczytane/obejrzane
Jeżeli nie masz konta, zarejestruj się, zapraszamy do rejestracji!
  • Zobacz Mini Tutorial