Stał przez chwilę przed płótnem, na nowo wypróbowując swoje ramię. Ręka pokornie zgięła się i chwyciła za pędzel. Posmużył nim chwilę po płótnie, wyczuwając każdą nierówność pod włosiem pędzla. Oczy przez chwilę śledziły miarowe ruchy ramienia, po czym, znudzone, zaczęły oglądać pracownię.
Pomieszczenie było małe, ciemne i zakurzone. Pajęczyny pokrywały większość pędzli, nietknięte pojemniki z farbą leżały w nieładzie na półkach, zapomniane i niepotrzebne. Tego dnia było wyjątkowo duszno, wręcz wyczuwał zakurzone powietrze próbujące wniknąć w stawy. Przesunął ramię, by włączyć stojący na stoliku obok zdezelowany wiatraczek. Pokryte rudymi plamami urządzenie zaterkotało i rzężąc żałośnie, skierowało na niego strumień ożywczego powietrza. Chwilę później zatrzęsło się konwulsyjnie i przestało działać. Malarz nie przejął się tym zbytnio.
Posłuszne ramię zgięło się znowu i pędzel zanurzył się w farbie. Szybkimi plaśnięciami namalował usta. Przez chwilę z uwagą spoglądał na efekt, zastanowił się chwilę. Ponownie nabrał farby, tym razem szarej, rozmazał ją na płótnie, stworzył twarz. Zielonymi kropkami zamarkował oczy, po czym chwycił za ołówek i doszkicował ramię i korpus. Niezgrabnymi, koślawymi literami nabazgrał tytuł. Ponownie chwycił za pędzel. Ramię podskoczyło, gdy drzwi pracowni otwarły się gwałtownie.
- Co ty wyrabiasz? - wrzasnął człowiek, wybałuszając z przerażenia oczy. - To płótno kosztowało mnie fortunę!
Ręka zatrzymała się w połowie drogi do głowy automalarza - tam, gdzie znajdowała się mikromieszalnia farby. Pędzel zawisł w powietrzu. A sam automalarz, wierzcie lub nie, uśmiechnął się, chociaż nie mógł. Dym buchnął z obwodów, oczy zaszły bielmem, ramię opadło bezwładnie. I zepsuł się dokumentnie.
Z płótna spoglądały na człowieka koślawo namalowane, zielone oczy. Podszedł więc w stronę obrazu i mrużąc oczy, z trudem odcyfrował tytuł.
L STRO
by Marcin Orlik.
BIBLIOTECZKA